Pewnie niektórzy z was słyszeli o nienawistnych demonach słowiańskich. Potworach zamieszkujących odludne tereny, które prześladowały wędrowców, zsyłając ich na manowce albo torturując okrutnie. To nie jest do końca prawda, bestie potrafiły być też pomocne i miłosierne. Opowiem wam pewną historię, która wydarzyła w czasach, kiedy legendy oraz zabobony miały największą moc.
Moja opowieść odgrywa się w pewnej puszczy nieopodal wysokich gór. Głęboko w lesie, gdzie nie dotarł żaden człowiek swój dom miały demony lasu. Podobnie jak ludzie żyły one w wiosce, ale w całkowitej harmonii z naturą.
W mateczniku mieszkały przeróżne bestie – od urodziwych brzeginek po stare biesy. Solitario to wioska, gdzie domy zbudowany były ze starych konarów, a dachy tworzyły korony drzew. Każda chatka wyściełana została starymi liśćmi. Domostwa tworzyły coś na kształt okręgu, pośrodku z pokaźnym placem, przeciętym rzeką.
Wszystkie bestie żyły tam w zgodzie, chociaż nie wszyscy za sobą przepadali i wybuchały przeróżne kłótnie. Demony wiedziały, że to jedyne bezpieczne miejsce. Solitario było ich ostatnią ostoją spokoju, ponieważ ludzie pałali nienawiścią do nich, obarczając je wszelkimi swoimi niepowodzeniami.
Jak w każdej wiosce, w Solitario mieszkała istota odpowiedzialna za bezpieczeństwo mieszkańców matecznika. Tym kimś był Leszy, zwany też przez ludzi Borowym.
Wysoki, stary potwór o pobrużdżonej twarzy oraz głowie porośniętej liśćmi. Jako jeden z nielicznych potworów obdarzy był nieśmiertelnością. Prastary duch lasu chroniący jego lokatorów. Każdy znajdował się pod jego opieką bez wyjątku. Wypasał on zwierzęta w niedostępnych dla człowieka matecznikach, korzystając przy tym z pomocy wilków. Z lekkim przewrażliwieniem strzegł swoich tajemnic przed intruzami. Plątał drogę i rzucał kłody pod nogi niechcianym gościom bądź przybierał postać potężnego niedźwiedzia, strasząc przybyszów.
Ludzie mawiali, że swoim demonicznym wzrokiem potrafił sprowadzić na kogoś ślepotę, ale nie jestem pewna czy jest to prawda. Jeszcze nigdy nie widziałam, aby coś takiego zrobił.
Nie myślcie, że Leszy jest strasznym, bezwzględnym potworem. Pomagał on zagubionym wędrowcom odnaleźć ścieżkę do domu, oddawał też zagubione zwierzęta gospodarcze i najważniejsze chronił dzieci przed zbójcami oraz dziką zwierzyną.
Taki był znany zarówno demonom i ludziom, ale tylko pierwsi wiedzieli jak się naprawdę nazywa strażnik Solitario – Karaul. I to właśnie on odegrał znaczącą rolę w mojej opowieści.
A zaczęło się to w pewien letni poranek. Słońce leniwie wychodziło za horyzontu, zaczynając nowy dzień. Mieszkańcy Solitario powoli budzili się do życia, po za jednym, który już dawno nie spał. Karaul. Codziennie wstawał przed brzaskiem słońca na obchód lasu. Sprawdzał, czy jakieś zwierzę nie zaplątało się we wnyki myśliwych bądź jakieś dziecko nie zgubiło się.
Przechadzał się właśnie przez wioskę, kiedy witali go mieszkańcy. Idąc obok rzeki zatrzymały go bogunki. Rusałki wodne o nieprzeciętnej urodzie. Wyglądem przypominały ludzkie kobiety, ale z nogami zakończonymi płetwami oraz pokaźnym łuskowatym ogonem. Razem z nimi w rzece mieszkały też baby wodne – podstarzałe bogunki oraz podobne do nich brzeginki o ludzkich nogach i przyłożnicy – męskie demony o nieskazitelnej urodzie.
– Witaj, Karaul! Jak ci mija dzień? – zawołała Anaea, młoda brzeginka o długich blond włosach. Była ona niezwykle zabawną istotą, pełną pozytywnej energii. Leszy podszedł do rzeki, opierając się na swojej dębowej lasce.
– Dzień dobry, Anaeo – powiedział, kłaniając się lekko. Brzeginka uśmiechnęła się. – Na razie wszystko zapowiada się spokojnie.
Leszy przywitał się jeszcze z pozostałymi, ruszając ku wyjściu z matecznika. Po drodze pozdrowił też stare małżeństwo buców, które wracało z nocnej wyprawy. Demony te to karłowate istoty o mizernej budowie. Ale niech nie zmyli was ich wygląd, ponieważ to oni karzą niegrzeczne dzieci. Przychodzą w nocy do łobuzów i łagodnie rzecz, ujmując spuszczają im lanie.
Muszę przyznać, że nieźle wymachują swoimi laskami, a siniaki schodzą po kilku dniach. Uwierzcie doświadczyłam tego na własnej skórze.
Ale wracajmy do mojej historii. Karaul znajdował się na jednej z rozległych łąk razem ze stadem łani oraz ich młodych. Tej wiosny na świat przyszło wiele zwierząt, więc Borowy był uradowany. Martwił się, że zwierzęta zestresowane przez ludzi nie wydadzą młodych, ale na szczęście było inaczej. Uśmiechnął się, ostatni raz zerkając na stado i ruszył dalej.
Kolejnym celem jego podróży była dolina u podnóża gór, gdzie mieszkały dziwożony – wysokie włochate bestie z obwisłymi piersiami. Obiecał im poprzednio, że dokładniej sprawdzi okolice ich jaskiń, ponieważ niedawno zauważyły kręcących się ludzi i obawiały się o swoje dzieci.
W drodze do doliny minął kilka biesów. Potwory te to olbrzymie istoty z pokaźnymi rogami. Były całe porośnięte krótką sierścią koloru brązowego. Potężne łapy zakończone pazurami zdolnymi rozszarpać człowieka w kilka chwil. Często atakowały wędrowców, którzy zapuścili się na ich tereny – świadomie bądź nie. Bywały niezwykle agresywne w stosunku do ludzi, ale do bestii były raczej przyjaźnie nastawione. Kilka z nich ukłoniło się widząc Leszego, nawet tak groźne i nieobliczalne upiory szanowały go. Borowy mieszkał w tym lesie przed nimi, i zostanie tutaj jeszcze długo po nich, a one to szanowały. Borowy przywitał się z nimi szybkim skinieniem głowy, nie zatrzymując się.
Znajdował się u wejścia doliny. Przystanął na chwilę delektując się widokiem gór. Wyrazistych szczytów pokrytych białym puchem. Im niżej patrzył pojawiało się więcej zielonych plam. A dalej wiła się rozległa dolina, przez którą płynęła porywista rzeka.
Borowy ruszył ścieżką wiodącą do wioski dziwożon. Podróż choć długa, była niezwykle przyjemna. Ciepłe słońce ogrzewało leszego, powodując, że jego listeczki przybrały na kolorach. Delikatny szum liści. Roznoszący się wokoło zapach fioletowych dzwonków alpejskich, żółtej goryczy kropkowatej oraz delikatnej woni goździków wczesnych. Tworzyły one niesamowity aromat.
Karaul przechadzał się właśnie obok jaskiń dziwożon, kiedy kilka z nich postanowiło zażyć słonecznej kąpieli. Przywitał się z nimi, czekając na przywódczynię stada. Pojawiła się kilka chwil później. Ukazała się na jednej z licznych górskich ścieżek, w otoczeniu młodych dziwożon. Przywódczyni była najstarsza w ich stadzie. W jej futrze widać było białe pasma. Opierała się na wysokiej lasce z drewna. Wyglądała na bardzo zmęczoną, ale jej oczy nadal tryskały energią i chęcią ochrony bliskich.
– Witaj, Kapradino – powiedział leszy do przywódczyni dziwożon. Ta gestem ręki, nakazała młodym odejść. Razem z Karaulem udała się nad skarpę, gdzie opowiedziała mu o ostatnich ludziach jakich tu widziała.
Kapradina była jego przyjaciółką, ale i nieodzowną pomocą. Gdyby nie ona, borowy musiałby patrolować również rozległy pas górski. Dzięki niej zajmowały się tym inne dziwożony bądź ona sama.
Ich rozmowę przerwało zamyślenie dziwożony. Karaul zamilkł, wpatrując się w nią, oczekując jakiekolwiek reakcji. Bestia podniosła rękę, wskazując laską jakiś punkt w oddali.
– Patrz – powiedziała. Leszy powiódł wzrokiem w skazanym kierunku. Ujrzał coś co go przeraziło. W jednej chwili jego ciało przeszył dreszcz, a w drugiej zeskakiwał po skałach w niedźwiedziej postaci. Nie mógł zignorować takiego pożaru. Dym unosił się wysoko ponad drzewa, a powietrze było suche. Obawiał się, że ogień dotrze do Solitario.
W tym samym czasie, Kapradina podniosła z ziemi laskę Borowego. Skierowała się w stronę reszty stada.
Nie myślcie tylko, że Kapradina zignorowała zagrożenie! Była ona niezwykle współczującą kobietą, ale co mogła zrobić? Jakby posłała dziwożony jako odsiecz nie wiele pomogłyby. Ich długa sierść łatwo mogłaby się zapalić. Przywódczyni pragnęła pomóc, ale jedyne co mogła zrobić to dać schronienie uciekinierom.
Tymczasem Karaul wbiegł do lasu. Przeskakiwał zwinnie wystające korzenie drzew. Minął kilka uciekających zwierząt i bestii. Wszystkie pędziły owładnięte przerażeniem. Borowy musiał się śpieszyć. Czuł jak czas przecieka mu przez palce. Leszy jak najszybciej pragnął odnaleźć Bezega.
Jak na zawołanie z pobliskich krzaków wyleciała kaczka. Wylądowała tuż obok wielkiego niedźwiedzia. Z grzbietu ptaka zszedł mały człekokształtny potworek. Swoim wyglądem przypominał chomika, odzianego w lnianą koszulę oraz spodnie. Miał też na sobie czerwony płaszcz i szpiczastą czapkę.
Tą chomiko-podobną istotą był bzionek. Duch opiekuńczy, który bronił obejścia przed złymi czarami. Bzionki swoje domy ulokowane miały pod krzewami czarnego bzu. Ludzie traktowali tą roślinę z nabożną czcią. Właśnie dlatego nie wolno było bzu ścinać, wykopywać, a tym bardziej nim palić. Istniały różne przesądy na temat czarnego bzu, ale najciekawszym moim zdaniem jest to, że niekiedy, w desperacji, pod krzak bzu zanoszone mocno gorączkujące dziecko z nadzieją, że bzionek zabierze z niego chorobę.
Ironiczne, prawda? Ludzie z jednej strony pałają nienawiścią do potworów, a z drugiej łaszą się do nich dla własnych korzyści. A one jak to bestie są miłosierne i dają ludzkości kolejne szanse, a oni marnują każdą z nich. Jednak ich cierpliwość też ma granice.
Ale za bardzo odpłynęłam od mojej historii…
Bezeg poklepał lekko kaczkę po dziobie, ponieważ zaczęła się denerwować.
– Spokojnie, maleńka – powiedział bzionek. Skierował swój wzrok na wielkiego niedźwiedzia, czekając na rozkazy. – Jestem do twoich usług, Karaul. – Skłonił się nisko Bezeg.
– Zbierz jak najszybciej resztę posłańców. Część z nich uda się do najbliższych płanetników z prośbą o deszcz. Kolejna grupa wskaże uciekinierom drogę do wioski Karpadiny, a ci co zostaną będą razem ze mną patrolować okolicę – zakomenderował Karaul.
…
O dziwo akcja ratunkowa przebiegła sprawnie i szybko. Ostatnie płomienie powoli gasły. Ogień nie dotarł do Solitario, więc mieszkańcy mogli wrócić do domów.
Karaul stał w otoczeniu spalonych drzew, rozglądając się. Krople deszczu spływały po jego gałęziach. Burza jaką rozpętali płanetnicy nadal trwała i nic nie wróżyło, aby miała się szybko skończyć. Borowy wiedział, że pożar był dziełem ludzi. Ale po co mieliby niszczyć las? To pytanie rozbrzmiewało echem w głowie leszego.
Borowy chciał sprawdzić jak miewają się bestie, czy nikt nie ucierpiał. Ostatni raz spojrzał na zniszczony las. Długie lata potrwa zanim ta część puszczy się odrodzi. Nagle po polanie rozległ się szloch. Karaul zatrzymał się, szukając źródła dźwięku. Ktoś mógł być ranny i potrzebować jego pomocy. Nie mógł tego zbagatelizować. Kątem oka zauważył skrawek zielonego materiału wystającego spod obalonych drzew. Szybkim krokiem ruszył w jego kierunku.
Po obalonymi drzewami leżała kilkuletnia dziewczynka. Kilka zlepionych od błota i wody kosmyków opadało jej na poranioną twarzyczkę. Z jej niespotykanych oczu koloru zielonego z brązowymi plamkami sączyły się łzy. Zielona sukienka w niektórych miejscach była nadpalona, a w innych ubrudzona ziemią zmieszaną z krwią. Stopy miała bose.
W trakcie ucieczki przed zabójczymi płomieniami zgubiła buty. Dziewczynka przestała płakać, kiedy zobaczyła przed sobą dziwną istotę, która przypominała jej chodzące drzewo. Nie wiedziała co ma w tej chwili robić. Kilka minut wcześniej ogarniała ją panika oraz przerażenie przed szaleńczym tańcem płomieni, a potem z nikąd zaczął padać deszcz. Niestety ogień naruszył pień jedno z drzew, które spadało na dziecko, przygniatając mu nogę. Czuła olbrzymi ból rozchodzący się od stopy, aż po kolano. Nie pozwalał jej się zbytnio skupiać, ale kiedy zobaczyła przed sobą leszego z jej umysłu zniknęła ciemna mgła. Słyszała od swojej matki o demonach lasu. Codziennie jej rodzicielka opowiadała dziewczynce o upiorach. Wiedziała, że borowy nie powinien jej zrobić krzywdy, ale… nadal miała w sobie pewne obawy.
Karaul delikatnie dotknął policzka bezbronnej istotki, ocierając łzy. Przy nim jej cały strach odszedł w zapomnienie. Coś podpowiadało dziecku, że może mu zaufać. Poczuła ciepło płynące z jego dobrotliwego serca.
Leszy bez trudu podniósł drzewo. Chociaż zbliżały się jego trzysta-pięćdziesiąte-piąte urodziny nie odczuwał swojego wieku. W końcu był nieśmiertelny. Dla niego wiek to tylko liczby… Nic więcej.
Kiedy ciężki konar zniknął z nóżki dziewczynki, poczuła przeszywający ją ból. Z tego powodu po jej policzkach znowu poleciały zły. Karaul nie mógł patrzeć na cierpienie dziecka. Ukląkł przy niej, przyglądając się nodze. W materiał jej sukienki, wsiąknęła już duża ilość krwi. Obawiał się, że kość mogła przeciąć skórę oraz mięśnie. Niestety miał rację. Odgarnął materiał sukienki i zobaczył nogę ułożoną w nietypowej pozycji oraz wystającą z niej kość. Wokół rany sączyła się nadal krew. W wielu miejscach zmieszana była z błotem oraz kroplami deszczu. Jeśli ludzie mieliby się nią zaopiekować na pewno by umarła, ale ona miała obok siebie Karaula – strażnika Solitario oraz puszczy. Przy nim nic jej nie groziło. W końcu władał magią. Kazał dziewczynce położyć się na ziemi. Nie chciał, aby zauważyła w jak ciężkim stanie jest, ponieważ zaczęłaby niepotrzebnie panikować. Dziecko posłuchało rady leszego. Nie zważając na brudną ziemię oraz rosnący ból w nodze, położyła się.
Borowy przyłożył swoją rękę do rany. Nagle z jego liści zaczęły sypać się małe iskierki. Powędrowały one wzdłuż przedramienia, aż do dłoni, gdzie skumulowały się wokół rany dziecka. Kość powoli wracała na swoje miejsce. Mięśnie zaczęły się zrastać, a naczynia krwionośnie zamykać. Powodowało to niesamowity ból u dziecka, przez co straciło przytomność. Ale tak nawet było lepiej. Karaul nie musiał się obawiać, że dziewczynka zacznie się wyrywać. Był spokojny, wiedział, że pomaga jej. Kiedy rana całkowicie się zasklepiła, zajął się jej oparzeniami oraz drobnymi otarciami.
Po kilku długich minutach, Karaul usiadł wyczerpany na ziemię. Używanie magii leczniczej zawsze było wyczerpujące, a w szczególności kiedy urazy były tak rozległe. Spojrzał na nieprzytomną dziewczynkę. Jej wyraz twarzy był pełen spokoju. Ktoś inny uznałby, że po prostu zasnęła. Ale ona tylko zemdlała z bólu.
Magia lecząca, chociaż uzdrawiała rany, brała energię od obydwu osób – uzdrowiciela i uzdrawiającego. Leszy odczuwał tylko zmęczenie, które za jakiś czas przejdzie. A dziecko odczuwało zrastające się kości w zawrotnym tempie. Nic dziwnego, że straciła przytomność. Na jej miejscu wielu dorosłych, spotkałoby to samo… Jeśli nie zostaliby zabici przez leszego… Bo przecież mógł ich uznać za potencjalnych podpalaczy.
Niedaleko borowego zaczął pojawiać się kopiec, a z niego wyłoniła się niskiej postury istotka odziana w czerwony kubrak oraz czapkę tego samego koloru. Krasnolud wylazł z usypiska i otrzepał swoje ubrania. Podszedł do Karaula, a ten zwrócił się w jego stronę. Skrzat chciał coś powiedzieć, ale zamilkł kiedy zobaczył nieprzytomne ludzkie dziecię.
– Wszystko z nią w porządku? – zapytał zatroskany skrzat.
Jako jeden z demonów opiekuńczych w jego naturze leżało pomaganie ludziom. Krasnoludy swe miasta budowały pod ziemią, a kiedy nadchodziła noc wychodziły z ukrycia. Przez szpary w drewnianych podłogach dostawały się do ludzkich siedzib i wykonywały różne obowiązki domowe dla dobrych ludzi.
– Teraz tak – powiedział spokojnie leszy, spoglądając na dziewczynkę, która powoli odzyskiwała przytomność. – Jednak trzeba będzie ją odprowadzić do wioski, czy mógłbyś to uczynić?
– Z wielka przyjemnością i w dodatku wiem do jakiego domu ją odstawić. – rzekł radośnie krasnolud. – Ostatniej nocy pomogłem jej matce, bardzo przemiła i przychylna demonom kobieta. I…
– Dobrze, w takim razie ustalone. – przerwał mu leszy, ponieważ wiedział, że skrzaty miały wielką tendencję do gadulstwa. A akurat borowemu się śpieszyło, w końcu nie bez powodu przysłano tutaj krasnoluda. – Co chciałeś mi powiedzieć?
– Ah… Racja… Miałem ci przekazać, że nikt nie zginął, a ranni mają tylko niewielkie oparzenia. Została zniszczona tylko niewielka część zachodniego lasu. – odrzekł skrzat.
Po złożeniu raportu niewielka istotka wzięła dziewczynkę za rączkę i razem ruszyli w stronę miasteczka. Karaul stał w milczeniu obserwując jak odchodzą. Nagle dziewczynka odwróciła się gwałtownie, podbiegając do leszego. Widać chciała mu coś powiedzieć, więc prastary duch ukląkł na jedno kolano.
Niespodziewanie dziecko objęło borowego swoimi drobnymi rączkami. Zaskoczony poczynaniami urokliwej istotki na początku nie śmiał się ruszyć, jednak szybko się otrząsnął i odwzajemnił uścisk.
– Dziękuję, panie Borowy – powiedziała cicho dziewczynka, puszczając strażnika lasu. Leszy uśmiechnął się lekko, kłaniając. Dziecko zaśmiało się na ten gest. – Do widzenia! – dodała radośnie na koniec i pobiegła do czekającego na nią nieopodal skrzata.
Prawda jest taka, że na tym mogłaby się skończyć moja opowieść. Dziewczynka wróciłaby bezpiecznie do rodzinnego domu, a życie Karaula toczyłoby się tak jak wcześniej.
Jednak ludzie bywają okrutni i nietolerancyjni. Kiedy czymś się od nich różnisz śmieją się z ciebie, zmieniając twoje odmienne poglądy w dziwactwa, które trzeba ukryć przed światem. Część zwykłych śmiertelników nie akceptuje różnorodności. Dla nich inność jest zła i trzeba się jej pozbyć.
I tym razem byli tacy sami. To co ujrzała mała dziewczynka w wiosce odmieniło jej życie na zawsze. Chociaż miała zaledwie kilka wiosen jej życie legło w gruzach.
Ale może spróbuję opisać wam co wtedy zobaczyli dziewczynka i skrzat. Nie wiem czy mi się to uda… Do dzisiaj nie mogę zrozumieć ich okrucieństwa i powodu dlaczego to zrobili…
Skrzat zaprowadził dziewczynkę do wioski. Na granicy miasteczka i lasu spostrzegli duże zbiegowisko. Krasnolud w nadziei, że znajdzie tam matkę dziecka poszedł z nią w tamtą stronę. Jednak to co zobaczyli było… przerażające…
Tłum ludzi zebrał się wokół dziedzińca. Dziewczynka zaciekawiona ową sytuacją, postanowiła sprawdzić co się dzieje. Jako, że skrzat jak i dziecko nie byli wysocy, z łatwością przecisnęli się przez gapiów. Udało im się przedostać, aż pod samo podium. Na podwyższeniu znajdował się wysoki słup, a do niego przywiązana kobieta. Jej ubrania były poszarpane, a włosy w nieładzie. Próbowała się szarpać, ale nic to nie dawało.
– Mamo? – szepnęła zdezorientowana dziewczynka. Skrzat usłyszał to, chciał ją stąd jak najszybciej zabrać. Demon już wiedział co tu się święci. Usiłował przedrzeć się do dziecka, ale nie mógł przecisnąć się przez ludzi, którzy nagle się ożywili.
Jakiś mężczyzna wszedł na podium z pochodnią w ręku.
– Czarownica! – krzyknął jakiś mężczyzna.
– Służąca szatana! – rozległ się kolejny krzyk, ale z innej strony. Nawoływania narastały, ale ucichły, kiedy mężczyzna na podium nakazał im ciszę.
– Ta tutaj kobieta została posądzona o uprawianie czarnej magii! – krzyknął, a potem zbliżył się do kobiety. – Przyznajesz się do swojej zbrodni, Dobromiło?
– Nie! To parszywe oszczerstwa! Oskarżacie mnie bycie czarownicą! A ja tylko znam się na zielarstwie! – odrzekła gniewnie kobieta, patrząc na tłum. – Tylko dlatego, że jestem lepiej wykształcona niż wy, chcecie mnie spalić!
– Dość! – krzyknął mężczyzna. – Jest wiele dowodów świadczących przeciw tobie! Zostaniesz ukarana, a potem twoja córka!
Kobieta na ostatnie wypowiedziane słowo zbladła. Ale natychmiast zawładnął nią gniew. Żadna matka nie pozwoli skrzywdzić swojego dziecka, a Dobromiła nie była wyjątkiem.
– A ni mi się waż krzywdzić mojej córki! – krzyknęła, szarpiąc się zawzięcie.
Mężczyzna podszedł do niej tak, że ich twarze dzieliły tylko centymetry. Uśmiechnął się złowrogo, patrząc prosto w oczy kobiecie.
– A myślałaś, że po co wznieciłem pożar? – szepnął jej do ucha niewiasty. Kobieta przestała wierzgać. Jedyne co teraz siedziało w jej głowie o słodki głosik jej ukochanej córeczki. Widziała ją ostatni raz.
Mężczyzna prychnął, odsuwając się od kobiety. Zwrócił się do tłumu przemawiając donośnym głosem.
– Skoro nie masz nic na swoją obronę… – zaczął zbliżając pochodnię do usypanego chrustu. – Czas wykonać wyrok!
Ogień zapłonął. Suknia kobiety zajęła się ogniem. Czuła przeraźliwy ból. Krzyczała. Ubrania przywierały do jej ciała pogłębiając pieczenie. Skrzat z marnym skutkiem, próbował przedrzeć się do dziecka, które wpatrywało się jak jej matkę pochłaniają płomienie.
– Mamo! -krzyknęła rozpaczliwie dziewczynka. Zwróciła tym uwagę tłumu, który odsunął się od dziecka. Ale nie tylko oni usłyszeli dziecko. Dobromiła spostrzegła swoją ukochaną pociechę całą i zdrową. Mimo ogromnego bólu jaki ją trawił, uśmiechnęła się prawie niewidocznie, a po jej policzku poleciała samotna łza. Żyła… Jej córka Mirosława żyła… Obserwowała jak znajomy jej skrzat bierze za rączkę jej córkę i znika za pomocą swojej czapki.
Dobromiła mimo zbliżającej się śmierci była spokojna. Zamknęła oczy.
– Kocham cie, mój mała – powiedziała prawie bezgłośnie i… umarła.
Jej słowa niesione przez wiatr dotarły do uszu zrozpaczonego dziecka, które płakało na placu w Solitario. Skrzat zabrał ją tam, ponieważ tutaj była najbezpieczniejsza.
Demony widząc pokrzywdzoną dziewczynkę natychmiast do niej podeszły. A Karaul uląkł przy Mirosławie, przytulając ją. Dziecko wtuliło się w liściastą szatę borowego, nie przestając szlochać.
Leszy spojrzał po twarz towarzyszących im demonów. Na twarzy każdego z nich malowało się współczucie. To co zrobili ludzie, temu dziecku było makabryczne.
Bestie postanowiły zając się osieroconym dzieckiem. Żadnemu z nich nie przeszkadzała mała dziewczynka, która widziała jak jej matka umiera.
Kiedy Mirosława zasnęła wtulona w leszego, zaniósł ją on do swojej siedziby, kładąc ją na łóżku. Uznał, że dziecku należy się odpoczynek. Poprosił jeszcze Anaeę o przypilnowanie dziewczynki. Demonica spełniła prośbę przyjaciela. Usiadła przy posłaniu, delikatnie głaszcząc włosy Miry.
W tym samym czasie wszystkie demony zabrały się na dziedzińcu wokół strażnika. Karaul roztaczał aurę wściekłości, która udzieliła sie reszcie bestii.
Musicie bowiem wiedzieć, że większość rozumnych demonów miała za zadanie opiekowanie się dobrymi ludźmi oraz karaniem złych. A to co zrobili ludzie z wioski zasługiwało na konsekwencje, jakie zgotowały im demony. Rozpętały istne piekło. Przedtem jednak krasnoludy wyprowadziły niewinnych ludzi z wioski, dając wolną rękę innym.
Zaczęło się to od razu jak zapadł zmrok. Księżyc świecił jasno, rozświetlając nocne niebo, kiedy do miasta wdarły się biesy rozszarpując pierwszych ludzi. Za nimi do miasta wślizgnęło się kilka bezkostów – wampirów, które postanowiły skorzystać z napadu. Wdarły sie do zabarykadowanych domów, wypijając z domowników całą krew. Pojawiła się też cmentarna baba, która za życia ludzkiego również została potraktowana jako czarownica. Teraz mogła się zemścić. Bez żadnych skrupułów przebiła ostrymi pazurami czaszkę uciekającej kobiety. Gdzieś rozlegały się krzyki ludzi na widok stada dziwożon. Nawet one nie omieszkały ukarać ludzi za okrucieństwa. Z łatwością pozbawiły życia kilkoro ludzi.
A temu wszystkiemu przyglądał się leszy, stojąc na podium. Nadal w powietrzu czuć było palone mięso, ale teraz zaczęło się mieszać z zapachem krwi. Czuł jak spełnia swój obowiązek wysyłając złych ludzi do Nawii, gdzie z pewnością czekały na nich najróżniejsze kary zaplanowane przez boga podziemi oraz świata zmarłych – Wesela.
Po koszmarze jaki uszykowały bestie ludziom wróciły do Solitario, a ich życie wróciło na dawne tory z jedną niewielką zmianą, którą była drobna Mirosława.
Dziewczynce trochę zajęło pozbieranie się po utracie matki, ale żaden demon jej nie pośpieszał. Każdy z nich rozumiał uczucia jakie targały dzieckiem.
Po żałobie Mirosława zaczęła przyzwyczajać się do życia z demonami. Wszyscy traktowali ją jak skarb jakim była. Miła, pomocna, waleczna dziewczynka potrafiła nawet poruszyć skamieniałe serca biesów, które brały ją co jakiś czas na wycieczki. Każdy z demonów pokochał dziewczynkę, która swoim uśmiechem rozświetlała ich dni, a najbardziej pokochał ją Karaul. Leszy traktował Mirosławę jak własną córkę, a ona jego jak ojca. Najwięcej czasu spędzała właśnie z nim. Pomagała mu w obowiązkach. A kiedy podrosła i dowiedziała się o Krwawej Nocy – tej kiedy demony zabiły bezlitośnie oprawców matki dziewczynki, nie była zła. Rozumiała ich w pełni. Wiedziała, że tamci ludzie zasłużyli na to.
Mira żyła z dnia na dzień, a borowy widząc ją dorastającą, uświadomił sobie, że ona umrze prędzej, czy później. Nie mógł pogodzić się z tą ponurą myślą. Wszyscy go opuszczali, a on jako jeden z nielicznych wiecznych demonów zawsze był w Solitario.
Pewnej nocy, a dokładniej w Noc Kupały Karaul podarował Mirze kwiat paproci, z którego wywar darował nieśmiertelność. Dziewczyna na początku zdziwiona, przyjęła ten podarek z wielka radością. Myśl, że spędzi z swoim przyjacielem wieczność wprawiała ją w euforie.
Mirosława tej samej nocy zażyła napar i stała się drugim strażnikiem Solitario. Od tamtej chwili miedzy demonami znana była jako Mirosława Borowa. Kobieta służyła pomocą bestiom i ludziom. Wspierała ludzi dobrych, a złych karała razem z Karaulem. Oboje nadal żyją i wywiązując się ze swoich obowiązków.
A skąd to wiem?
A myśleliście, że kto niby opowiada wam ze szczegółami tą historię?
Eh… Słyszę Karaula, woła mnie… No trochę sie z wami zasiedziałam, lepiej wrócę do swoich obowiązków.
Ale może się jeszcze kiedyś zobaczymy?
Może jak zgubicie się w lesie to właśnie my odprowadzimy was do domów?