Chłopczyk stał pośrodku swojego pokoju, otoczony górą swoich zabawek. Pluszowe misie, kotki, pieski. Jedne z guzikowymi oczkami, inne z wyszytymi krzyżykami. Plastikowe samochodziki, roboty i kilka figurek. Zwykle wszystko było pochowane po szafach czy pudłach na zabawki. Tego dnia wstał, skoro świt, rozrzucając wszystkie zabawki.
Siedział pośrodku przyglądając się swojej robocie. Pogrążony w myślach, którą to zabawkę spakować, powstrzymując się jednocześnie, aby nie zatracić się w zabawie, nie zauważył swojej mamy. Kobieta tylko otworzyła drzwi, rozejrzała się. Początkowo chciała coś powiedzieć, ale odpuściła. Zamknęła bezgłośnie drzwi.
W innej sytuacji pomogłaby swojemu synkowi, ale były też inne rzeczy, którymi musiała się zająć. Andrzej pojechał załatwić kilka dokumentów w sprawie ich przeprowadzki. Podobno zabrakło jakiś podpisów czy zgód, a przy okazji dostanie wyprawkę. Nie interesowało ją za bardzo co dostaną od rządu, a bardziej dalsze instrukcje jakie mieli otrzymać. Bez tego nie mogliby odejść. Czuła jak przez moment zrobiło jej się gorąco. Wzięła głęboki wdech, Nie może dać ponieść się emocjom. Musi zająć się papierami. Wszystkie świadectwa, książeczki zdrowia czy inne ważne papierzyska trzeba znaleźć, posegregować i popakować. Niestety nie mogą posługiwać się holograficznymi kopiami, a mają być papierowe oryginały. Westchnęła ciężko. Na szczęście wszystko powinno być na strychu, a nie tak jak jej przyjaciółka, która będzie stać w urzędach po wydanie papierowych kopii.
Przechodząc przez salon natknęła się na swojego teścia, popijającego poranną herbatę.
– Młody już jest na nogach
– To ja się zbieram z pomocą – powiedział Bogdan, wstając z fotela.
– Dziękuję – uśmiechnęła się delikatnie i zniknęła na schodach.
…
– Co tu się stało? – powiedział Bogdan już na wejściu, przyciągając tym uwagę swojego wnuka. Chłopczyk zakopał się w zabawkach, a jego dziadek nie był pewny, czy to była jakaś specyficzna próba wyboru zabawki, czy budowa fortu. – Czy przeszła tu jakaś wojna, a ja jej nie zauważyłem?
Chłopiec wychylił się ze swojego kopca. Zerknął w stronę dziadka, nie bardzo wiedząc co odpowiedzieć. Zrobił jedyne co mu przyszło do głowy.
– Borys jedzie ze mną! – krzyknął, wyciągając w górę rękę z białym pieskiem.
– To akurat mnie nie dziwi – stwierdził Bogdan, siadając na łóżku. Wybór wnuka z jego pierwszą przytulanką, nie był niezwykły. Borys był ulubieńcem. Biały piesek, rasy wielorakiej z niebieskimi oczkami, którego miał praktycznie od czasu narodzin. Pierwsza zabawka jaką Andrzej dał swojemu synowi. – Ja się pytam co z resztą? Chyba nie będziesz próbował tego wszystkiego magicznie zamknąć w plecaku?
Bogdan zauważył jak pewien błysk przeszedł przez oczy jego wnuka. Chyba taki był jego plan. Poczuł ulgę, że przyszedł zanim jego wnuk postanowił zrealizować ten plan i zniszczyć plecak, wypychając go do granic możliwości.
Zadanie niemożliwe i jeden agent specjalny, dziadek Bogdan. Sam się tego podjął. Zamierzał pomóc swojemu ukochanemu wnuczkowi.
– Dobrze – powiedział dziadek, nie chcąc drążyć tematu. Uznał, że powinni wziąć się do roboty. – A co myślisz o tym?
Wziął do ręki jakąś pierwszą z brzegu figurkę. Sam jej się przyjrzał. Jakiś czerwono-niebieski robocik z dziwnymi znaczkami. Chłopczyk patrzył przez chwilę na dziadka, rozważając wszystkie za i przeciw. Lista była długa. Figurkę Robotmena dostał od kolegi ze szkoły, w zamian za figurkę fioletowego latarnika. Na początku, Robotman chodził i wydawał okrzyki bojowe. Niestety po jednej misji na podwórku głośnik się uszkodził Gdy włączał robota wydawał dziwne dźwięki. Odpalał się też czasem w nocy, kilka razy go strasząc. Z tego powodu wylądował na dnie szafy. Mógłby go zostawić… Ale dostał go od kumpla…. Jacek by się obraził, gdyby dowiedział się, że akurat jego zostawił…
Ciszę przeszyły metaliczne zgrzyty. “Krrrr…. Krrrrr….” Niegdyś laserowe strzały, teraz stłumione i nieregularne. “Pew… Pew… Pppp…. eeewww…” Brzmiało to jakby robot zza grobu chciał oddać ostatnią salwę. Nawet dźwięki transformacji, kiedyś energiczne „Ch-ch-ch-ch-ch!”, teraz były przerywane, jakby robot zmieniał formę z trudem, zgrzytając i chrzęszcząc – „Ch-ch… ch-ch… ch-ch…”.
Nawet Bogdana przeszedł dreszcz na ten mały pokaz. Zabawka była makabryczna, a sądząc po tym, że jego wnuczek zakopał się głębiej w zabawkach, gdy tylko wydała pierwsze dźwięki. Decyzja była prosta. Robot wrócił na dno szafy.
Niestety to była ostatnia zabawka, z którą poszło tak łatwo. Wielę decyzji później – jednym łatwiejszych, innych trudniejszych, niektórych nawet podjętych z płaczem – w końcu udało im się ograniczyć wybór do pięciu zabawek. Figurki pieska z kaskiem. Drewnianego węża, którego dostał od taty na piąte urodziny. Zielonego pluszowego stworka przypominającego żółwia z kilkoma szwami, po spotkaniu psa sąsiadów. Ostatni był pluszowy kangurek z małą kieszonką, gdzie czasem chował swoje ulubione cukierki.
Miejsce Borysa było już zajęte. Siedział sobie bezpiecznie w plecaku, czekając na swoich dwóch pozostałych towarzyszy. Ale reszta?
Wybór był niezwykle trudny. Chłopczyk siedział na dywanie, a przed sobą miał zabawki. Przyglądał im się, cicho mamrocząc.
– Może wezmę ciebie… Nie… Jednak ty… Albo…
Mamrotał co rusz, biorąc do ręki jednego pluszaka, a potem odkładając go i chwytając kolejnego.
– Ale jeśli wezmę ciebie, to co z tobą?
Miotał się, odkładając, przekładając pluszaki. Raz włożył węża do plecaka, ale potem go wyjął i włożył żółwika. Chciał spakować figurkę pieska, ale uznał, że zamiast żółwika to jednak woli kangurka. Chyba chodził tak z dobre kilka minut, zanim usiadł na środku dywanu z łzami w oczach.
Bogdan wstał z łóżka, przytulając swojego wnuczka. Głaskał go delikatnie po plecach, próbując go uspokoić. Mamrotał coś o tym, że to nie jest fair, że musi decydować.
– To bez sensu! – powiedział, przecierając piąstkami oczy. – Dlaczego to jest takie trudne?
Chłopczyk wpatrywał się w swojego dziadka. Czekał. Chciał odpowiedzi od człowieka, który szastał nimi jak z rękawa. Znał rozwiązanie każdego problemu i wiedział jak sobie z nim poradzić. Jego dziadek nie mógł go zawieść. Wiedział wszystko. Tym razem pewnie jest tak samo.
– Bogdan westchnął tylko przyglądając się tym wielkim oczom, które pokładały w nim taką nadzieję. Na takie sytuacje nie było jednego rozwiązania, a on nie był wszechwiedzący wbrew przekonaniu Kostka. Ale jedno wiedział na pewno.
– Czasem dobrze jest spojrzeć na pewne rzeczy z boku – zaczął mówić Bogdan. – Oderwać się na chwilę od problemu, a po jakimś czasie wrócić do niego ze świeżą głową.
– To znaczy?
– To znaczy, że czas na opowieść
…
W dzieciństwie nie dostrzegamy, ile mamy wolności. Wtedy świat zdaje się prosty, a może gdy dorastamy nadmiernie go komplikujemy? Nie jestem pewien.
Może jest czarno-biały, a my go sobie utrudniamy, bo myślimy, że trzeba czegoś więcej?
Ale nie ważne jak na to spojrzymy dla większości dzieciństwo to sielanka.
Niestety ona się kiedyś kończy, dorastamy i poznajemy ten gorzki smak życia. Zaczyna się od drobnostek. Małych różnic między mną, a przyjaciółmi z dziecięcych lat.
Taki Karol na przykład. Obydwaj bardzo lubiliśmy piłkę nożną. Moglibyśmy spędzać całe dnie na boisku, gdyby tylko nie szkoła. Kiedyś wuefista zaproponował nam udział w drużynie piłki nożnej. Karol przyjął to zaproszenie bez wahania. Już za dzieciaka widział swoją wielką piłkarską karierę, ale ja nie chciałem, aby to było coś więcej. Jakoś nie czułem, że piłka to coś więcej niż zabawa z kumplami z podwórka.
Piłka była jedyną rzeczą jaka interesowała Karola i jedyna do jakiej się przykładał. Z nauką i szkołą u niego bywało różnie. Mogło się wydawać, że nie radził sobie w szkole, ale jemu po prostu się nie chciało. Szkoła nudziła go. Często, musiałem przypominać mu o odrabianiu zadań domowych i pilnować, czy robi je dobrze. Bo jak chciał to szło mu nawet nieźle. Jemu starczyły dwójki na świadectwie, ale jego rodzice zawsze chcieli, aby mierzył wyżej.
Sam nie miałem z tym problemu i chociaż nie byłem prymusem, parę czwórek na świadectwie miałem. Nie miałem problemów z nauką, ale nie oszukujmy się wolałem inne rzeczy niż siedzenie nad podręcznikami. Chciałem szukać czegoś co pokocham tak samo jak Karol pokochał piłkę.
Zawsze mi powtarzano, że mam dobry głos. Parę razy katechetka nagabywała mnie, abym wstąpił do chóru, ale to nie była moja bajka. Postanowiłem spróbować nauczyć się gry na gitarze. Ona zawsze przyciąga uwagę i nie oszukujmy się.
Gitarzyści zawsze mają dużo fanów.
Myślałem, że nauka będzie łatwa… Jak bardzo się przeliczyłem. Ledwo udało mi się przetrwać pierwsze zajęcia. Co się tak dziwisz? Twój dziadek nie we wszystkim jest mistrzem, wielu rzeczy nie potrafię. Ale gdzie to ja…
Pierwsze zajęcia. Odciski na palcach. Liczne plastry. Masa teorii i niewielkie efekty. Był to dla mnie niekorzystny interes. Nie ważne jak bardzo nauczyciel mnie zachwalał czy mówił, że muszę włożyć w to więcej czasu, a zobaczę efekty. Jakoś tak po trzech albo czterech miesiącach odpuściłem. Nawet dobrze mi szło, ale jakoś nie czułem tego. Gitara to nie było to. Ciągnęło mnie do muzyki, ale gitara nie była tym na czym chciałem grać. Próbowałem jeszcze na perkusji, za namową Karola oczywiście. Był fanem kilku perkusistów, ale sam talentu nie miał. To dziś pamiętam jak walił bez ładu i składu w bębny… Sam go wyrzuciłem z sali muzycznej, bo nie mogłem go znieść.
Spróbowałem nawet gry na saksofonie, za namową taty. Lubił jazz. Uznał, że skoro szukam czegoś dla ciebie, to czemu by chociaż nie sprawdzić tego. Z sali muzycznej wypożyczyłem saksofon na jakiś tydzień? To jakoś mnie zniechęciło do gry. Uznałem, że wolę słuchać muzyki niż ją tworzyć, ale zdarzało mi się od czasu do czasu coś śpiewać. Głównie dla siebie. Czasem coś nagrałem na dyktafonie i sobie słuchałem. A gdy byłem starszy to parę nagrałem telefonem, wstępnie obrabiając na komputerze. Zrobiłem parę składanek w swoim życiu…
Zawsze jej się podobały. Twojej babci, znaczy się. Uwielbiała je. Mówiła, że mogłaby godzinami słuchać mojego śpiewu. Jeszcze kilka moich starych piosenek zostało na strychu…
W gimnazjum próbowałem jeszcze koszykówki. Za namową mojego starszego brata, Konstantego. Tak, to po nim masz imię. Przypominasz mi go czasem.
Nie mam pojęcia jak udało mu się znaleźć czas, aby mnie trenować, gdy przygotowywał się do matury. Mnie jakoś nieszczególnie interesował egzamin gimnazjalny. Niestety podczas jednego z treningów poważnie uszkodził sobie kolano. Wylądował na trochę w szpitalu, a potem spędził kilka miesięcy w domu. Niestety nie dał rady nadrobić materiału do matury, ale miałem wrażenie, że i tak nie było mu śpieszno zdawać maturę. Wolał podejść do tego na spokojnie. Chociaż nie bardzo pasowało to naszym rodzicom. Mieli z tego powodu kilka kłótni, ale w końcu odpuścili. Chyba zrozumieli, że jeśli Konstanty wolał najpierw wyzdrowieć, a później zająć się nauką do matury, to tak będzie. I było. Powtarzał trzecią klasę.
Ale za bardzo odbiegam od głównego tematu…
Miałem mówić o koszykówce. Mieliśmy takie wielkie drzwi garażowe. Ojciec zamontował nam tam obręcz do kosza. Konstantyn najpierw pokazywał mi jak mam rzucać. Prawidłową postawę, jak rzucać, czy celować do kosza. Nie bylo to takie łatwe jak się na początku wydawało. Mój brat był w tym świetny, a ja cieszyłem się, że mogę spędzić z nim czas. Nauczył mnie sporo rzeczy, od prostego rzutu wolnego, rzutów dalekich, dwutaktu czy paru zagrań. Świetnie się bawiłem, gdy uczył mnie koszykówki, a on miał zapewnioną rehabilitację. Mój brat starał się nie pokazywać, że przeszkadza mu ta kontuzja. Bardzo zależało mu, aby wrócić do dawnej formy. Kochał koszykówkę i jego marzeniem było zostać profesjonalistą. Zawsze mi powtarzał, że studia to jedynie dodatek, a on ma swój plan. Chociaż nigdy przy matce się nie odważył tego powiedzieć. Ostatnie lata mojego gimnazjum bardzo nas do siebie zbliżyły. Wcześniej jako sza dużo nie gadaliśmy, zanim zaczął mnie uczyć. On miał swoich znajomych, a ja swoich. Często się mijaliśmy w domu, ale wtedy to się zmieniło. Kostek pomagał mi w lekcjach, a czasem wyjaśniał rzeczy jakich nie rozumiałem. Może sam nie był piątkowym uczniem, ale nauka z nim był zabawna. Mimo, że nie wiedział wszystkiego, to potrafił nauczać. Tłumaczył wszystko naprawdę świetnie, więc wiele rzeczy mogłem od razu załapać. A matematyka nagle stała się bardzo prosta. Z resztą Konstanty sam z niej był bardzo dobry. Określał ją mianem swojej drugiej miłości, zaraz po koszykówce.
Miałem wrażenie, że nie dostaje samych szóstek, bo nie bardzo mu się chce. Mama zawsze powtarzała, że Kostek jest mądry, ale leń. To dzięki niemu zdałem większość przedmiotów na siedemdziesiąt procent, a matematykę na dziewięćdziesiąt. Rodzice byli ze mnie bardzo dumni, chociaż Kostek suszył mi głowę, że nie miałem stu procent na matematyce. Mówił, że popełniłem banalne błędy.
Niestety w tamtym czasie Karol zaczął mieć do mnie pretensje. Większość czasu poświęcałem na grę z Kostkiem, albo naukę. Nawet nie zauważyłem, że zaniedbałem przez to swojego przyjaciela. Dużo mniej graliśmy w nogę, czy spotykaliśmy się wieczorami, czy w weekendy. Obiecałem to naprawić, ale Karolowi zależało na dostaniu się do szkoły sportowej. Uznał, że jeśli nie chcę grać w piłkę nożną jak on, to mogę grać w kosza. Ważne, żebyśmy byli w jednej szkole. Było mi naprawdę przykro, gdy musiałem mu powiedzieć, że wolę iść do liceum, a nie szkoły sportowej. Pokłóciliśmy się o to.
Jak teraz na to patrzę, to była naprawdę bezsensowna kłótnia. Byliśmy najlepszymi przyjaciółmi, a pożarliśmy się okropnie. Troszkę poszarpaliśmy, bo Karol uznał, że go zdradzam. Zapominam o tym, że jesteśmy przyjaciółmi. Mówił, że go zaniedbuje czy rezygnuje ze spotkań. Trochę prawdy w tym było, ale żadne z nas nie musiało reagować tak gwałtownie. Karol miał podbite oko, a ja rozciętą wargę. Jak to zobaczyła moja matka, to myślałem, że sama mi głowę urwie. Nigdy nie widziałem jej tak wściekłej jak wtedy. Mówiła, że zawiodła się na mnie i,i że lepiej mnie wychowała. Po kazaniu, zabrała mnie do szpitala. Skończyło się na kilku szwach, a mnie została blizna.
Kostek mówił, że dzięki temu każda dziewczyna w liceum, będzie na mnie lecieć. Tylko miałem mówić, że to po bójce z jakimś zbirem i ratowaniem dam z opresji. Matka dała mu ścierką przez łeb, za podsuwanie mi głupich pomysłów, a ja mogłem się pośmiać. Sam blizną się nie przejmowałem, ale mama powtarzała, zeże wyglądam jak gangster ze starych filmów. Lubiła wyolbrzymiać.
Bardziej niż to martwiła mnie sprawa z Karolem. Nigdy wcześniej się tak nie pokłóciliśmy. Nie wiedziałem co mam o tym myśleć, w końcu był on moim najlepszym przyjacielem. Nie rozmawialiśmy przez całe tygodnie, a mnie to dręczyło. Karol miał niesamowite marzenie. Pełne pasji i żaru, a ja? Nie wiedziałem kim jestem. Trochę mu tego zazdrościłem, ale wtedy nie umiałem tego przyznać. Nie potrafiłem go też przeprosić. Uważałem, że jego wina jest większa. Nie rozumiałem jego spojrzenia na świat. Jak można tak otwarcie żyć swoimi marzeniami, gdy świat tak wiele od ciebie wymaga? Gdy coraz więcej się od ciebie wymaga i coraz częściej słyszysz, że czegoś nie wypada, bo nie jest się już małym dzieckiem…
Ilu ludzi było takich jak Karol? Upartych mimo młodego wieku, gotowych podążać za marzeniami? Sam swojego marzenia nie miałem, myślałem jedynie o tym co tu i teraz, a wszyscy wymagali ode mnie jakiś decyzji.
Jakie liceum chcesz wybrać? Może profil matematyczny? Może weźmiesz rozszerzoną informatykę? Muzyka to dobre hobby, ale nic na nim nie zarobisz. Jesteś pewien, że chcesz tworzyć składanki? Czy nie marnujesz czasu? Myślałeś o studiach?
Ostanie było chyba najbardziej abstrakcyjne. Jak piętnastolatek,piętnastolatek czy czternastolatek ma wiedzieć, co chce robić za dziesięć lat? Skąd miałem wiedzieć takie rzeczy, ledwo potrafiłem powiedzieć co chcę zjeść kolejnego dnia na obiad, a ci mnie pytali o taką odległą przyszłość…
To, że to były przemyślenia większości nastolatków, dowiedziałem się później. Gdy sam byłem młody, miałem przeświadczenie, że każdy ma jakiś plan na siebie, a ja jestem w tym wszystkim taki zagubiony. Jakby każdy dostał podręcznik na temat jak dorastać, a ja tego dnia zaspałem. Takie myśli krążyły po mojej głowie w czasie egzaminu gimnazjalnego. Mimo, że nie pokazywałem swoich wątpliwości innym, to sam się bałem. Szukałem wsparcia, odpowiedzi. Kogoś kto powie mi co i jak. Nie bardzo chciałem pytać rodziców. Byli ze mnie tacy dumni, po egzaminie, a ja nie chciałem ich zawieść. Poszedłem do jedynej osoby, która mogła mi pomóc, a z którą nie pokłóciłem. Do mojego brata. Mimo, że w tamtym czasie sam zaczął uczyć się do matury, wydawał się tym w ogólnie nie stresować. Sam nawet to powiedział. Najwyżej osiągnie gorszy wynik, a w kolejnym roku go poprawi. Kto mu tego zabroni? Gdzieś mu się śpieszy?
Bardzo mądre podejście. Można myśleć o przyszłości i ją planować, ale jednocześnie płynąć z prądem. To znaczy, że możesz mieć marzenia, ale też być elastycznym i dostosowywać się do sytuacji, a z drugiej strony nie nakładaj na siebie niepotrzebnej presji. Nikt nie decyduje o twoim życiu. Miał rację.
Egzaminy były tylko egzaminami, miały pewną wartość, ale w każdym liceum nauczyłbym się tego samego. W każdym liceum jest ta sama podstawa programowa. To, że w jednym jest wyższa zdawalność matur o niczym nie dowodzi. Nauczyciel może ci przekazać wiedzę, ale tylko od ciebie zależy, czy chcesz sie tego nauczyć. Mądre, co? Mój brat był bardzo inteligentną osobą. Mama mawiała, że czasem zachowuje się niezwykle dojrzale jakby miał za sobą już nie jedno życie. Rozmowa z nim bardzo mnie uspokoiła. Pozwoliła skupić się na najważniejszych rzeczach, a nie zamartwiać się problemami, których jeszcze nie ma. Starałem się czerpać z wakacji tyle ile mogłem, a przy okazji złożyłem papiery do kilku liceów w okolicy i jednego technikum informatycznego. Tak na wypadek, gdyby mnie nigdzie nie przyjęli. Na szczęście przyjęli mnie do tego samego liceum, do którego uczęszczał Kostek. Co prawda, było ono najdalej od domu i musiałem dojeżdżać koło pół godziny albo i dłużej do liceum, ale obecność brata mnie pocieszała. On przetrwał to liceum, to dlaczego ja bym nie miał. Niestety mimo najszczerszych chęci nie mogłem iść na ten sam profil co on. Ogólny, mimo że nazwa liceum nie głosiła liceum profilowe, tylko ogólnokształcące i jeszcze w zeszłym roku taki nabór mieli. Ale w tym roku, gdy ja aplikowałem takiego nie otworzyli. Jak to argumentowali jest to głos uczniów, którzy narzekali na nawał niepotrzebnej nauki przed maturą i osoby z tego profilu osiągały najniższe wyniki. Kostek w to powątpiewał, bo jego klasa była uważana za najlepszą, ale z dyrekcją nie mogliśmy się kłócić. Za to doradził, abym zebrał jeszcze 14 innych uczniów, którzy chcieliby taki profil. Wtedy powinni go dla nas otworzyć. Mimo, że znalazłem nawet 16 innych pierwszoroczniaków, którzy chcieli taki profil dyrektor odesłał nas z kwitkiem. Powiedział, że dla tak małej grupki nowego profilu nie będzie otwierać i zmieniać już ułożonego planu specjalnie dla nas. Nawet nie przyjął naszych papierów, tylko od razu wyrzucił je do kosza. Później dowiedziałem się, że w sumie powinien je przyjąć, bo dotrzymaliśmy terminów i udało nam się spełnić wymagania. Podobno gdybyśmy to zgłosili do kuratorium to musiałby to zrobić, ale dowiedziałem się o tym dużo za późno. Ostatecznie poszedłem na profil matematyczno-fizyczny jak Kostek. Te przedmioty szły mi o wiele lepiej niż biologia,biologia czy chemia, a historia była nudna. Interesowały mnie pewne okresy historyczne jak okresy działalności AK czy Polskiego Państwa Podziemnego, ale reszta jakoś nie specjalnie. Co chciałem robić w przyszłości? Dalej nie byłem tego pewien, ale – też za radą Kostka – uznałem, że wybiorę matematykę i fizykę. Zawsze profil mogłem zmienić, ale matematyka i fizyka dawała mi duże pole do wyboru. Odwlekało też decyzję, która trochę mnie przerażała. Na drugim roku zmieniłem fizykę na geografię. Uznałem, że będzie łatwiejsza niż fizyka, która mnie bardzo męczyła. Nie potrafiłem zrozumieć wielu wzorów czy praw, a dla moich kolegów wydawały się proste. Geografia zdawała mi się bardziej zrozumiała i nie tak skomplikowana.
Mój nauczyciel geografii udowodnił mi jak bardzo się myliłem. Ogólnie nic do nauczycieli nie miałem. Było nawet paru… dobra dwóch, których lubiłem. Wuefista z gimnazjum i matematyk z liceum. Geograf zaliczał się do tej gorszej kategorii. Pan Grzegorz bardzo dużo wymagał, czasem rzeczy wręcz niemożliwych. Najgorsze było wkucie na pamięć wszystkich dopływów Wisły, dodatkowo mieliśmy umieć je wskazać na mapie. To było okropne. Chociaż lekcje u niego były ciekawy jak opowiadał o gospodarkach określonych państw, nawet jeśli był surowy. Czasem odnosiłem wrażenie, że traktował nas jak dzieciaki z podstawówki, bo sam wybrał nam miejscamiejsca, gdzie mamy siedzieć. Jak w podstawówce, najwyżsi z tyłu, najniżsi i ci z okularami z przodu. Nie odpowiadało nam to, bo nie mogłem siedzieć ze swoimi kolegami, ale na dłuższą metę przynajmniej nikt nie zasłaniał mi tablicy. Był też sprawiedliwy jak mało który nauczyciel. Nie bał się przyznać do błędu, gdy któryś uczeń mu go wytknął. A gdy czegoś nie wiedział to sprawdzał to na kolejną lekcję. Pamiętam, że jedna dziewczyna z klasy miała dużą wadę wzroku, a on bez problemu dawał jej większą konturówkę. Taką pustą mapę tylko z konturami państw, ona jako jedyna miała ją też kolorową, aby jakoś rozróżnić morze od lądu.
Mimo tej surowej aury wokół siebie, uczniowie go szanowali. Jak ktoś miał jakiś problem, pan Grzegorz pomagał go rozwiązać. Doradzał, gdzie pójść jak się za coś zabrać. Chociaż miał swoje wady. Oprócz dopływów mieliśmy też nauczyć się na pamięć mapek eksportów. Co jaki kraj dostarczał innemu, ile dostarczał w jakich latach. Okropne to było, ale dało się przeżyć. Nikt nie był idealny. Raz wykłócałem się z nim o dwa milimetry na sprawdzianie, do czwórki. Przesunąłem stolicę Gruzji o dwa milimetry na północ. Banalna rzecz, a dyskutowałem z nim całe 15 minut zanim dał mi tę czwórkę.
Reszta przedmiotów nie była taka problematyczna czy godna zapamiętania. Inni nauczyciele też się nie wyróżniali. Zwykle nauczyciele, których przedmiotów nie wybieraliśmy na maturze byli wobec nas bardziej łaskami, czy pobłażliwi. Były nudne przedmioty takie jak Wiedza o społeczeństwie, na której robiłem wszystko, aby nie zasnąć. Nie do końca też wiedziałem, czego dotyczył ten przedmiot.
Za to wychowanie fizyczne dostarczało nam wrażeń. Dyrekcji i naszej nauczycielce zresztą też. Nie mam pojęcia jak dyrektor to zrobił, ale byliśmy jedyną klasą koedukacyjną na w-f. Chłopcy i dziewczyny mieli mieć zajęcia na jednej sali. Mieliśmy grać ze sobą w kosza, piłkę czy siatkę,siatkę albo chodzić na siłownię. To nie mogło się dobrze skończyć. Co druga lekcja kończyła się wizytą u pielęgniarki, a jedna wizytą karetki. Jeden z moich kumpli podczas gry w siatkówkę, źle wyskoczył. Nie mam pojęcia jak to zrobił, ale zaplątał się w siatkę. Gdy go wyplątaliśmy okazało się, że wystawił sobie bark. Inne lekcje kończyły się mniej drastycznymi wypadkami. To ktoś się potknął, to ktoś na kogoś wpadł, bo chciał kogoś ominąć… Ktoś skręcił kostkę, wybił palec. Był jakiś krwotok z nosa. Dużo by tego wymieniać. Pani Barbara miała z nami masę papierowej roboty, bo każdy wypadek musiała opisać. Co się stało, jak i sposób udzielonej pierwszej pomocy. Innej klasy koedukacyjnej nie było, ponieważ – chociaż tego nie jestem pewny – zagroziła, że się zwolni. Dyrektor bał się, że nie znajdzie na jej miejsce innego nauczyciela.
Pamiętam jak pani Barbara powiedziała, że nasze lekcje wf były dość częstym tematem wśród nauczycieli. PodobnoPodobno, gdy wchodziła do pokoju nauczycielskiego po naszych zajęciach pierwszym pytaniem było czy ktoś ucierpiał. Jeśli nikomu nic się nie stało, to klaskali jej i gratulowali utrzymania nas przy życiu. Ale ile z tego prawdy, to nie jestem pewien.
Czasu dla samego siebie wiele nie miałem. Oprócz tego, że nauczyciele dużo zadawali to drugie tyle musiałem powtarzać do zajęć. To było okropne, ledwo wyrabiałem się z tym nawałem nauki, a nauczyciele straszyli nas, że na studiach będzie gorzej i chcą nas przygotować na ten reżim. Czy wyolbrzymiali? Wtedy tego nie byłem pewien, ale jedno wiedziałem na pewno. Nie będę jak moi przyjaciele, którzy rezygnowali ze swoich zainteresowań. Za wszelką cenę znajdowałem czas dla treningów z Kostkiem. W każdą środę, zamiast uczestniczyć w lekcji religii wracałem do domu z bratem i graliśmy razem w kosza. Przynajmniej do czasu, gdy odkryli to moi rodzicie. Początkowo byli źli, ale koniec końców wypisali mnie z niej. Drugi trening odbywał się w niedzielę. Po tym jak pomogliśmy mamie zająć się domem, to mieliśmy czas dla siebie. Przeznaczaliśmy go na grę. Dopóki ojciec nie zawołał nas na kolację, graliśmy bez wytchnienia.
Miałem wrażenie, że czas przecieka mi przez palce, ale Konstanty mówił, że to normalne. Liceum było wymagające, a nauczyciel nie ułatwiali nam życia. Ale dawałem radę, jakoś. Mimo tego jak ciężkie było liceum, działo się też wiele dobrych rzeczy. Bardzo lubiłem różne szkolne wydarzenia. Oczywiście jednym z moich ulubionych był Dzień Sportu. Przez cały dzień były zawody sportowe, a zwycięzcy mogli cieszyć się dniem nietykalności. Dostawaliśmy taką karteczkę i mogliśmy się wymigać od niezapowiedzianej kartkówki albo odpowiedzi. Udało mi się wygrać dwie takie karteczki, w zawodach w kosza oraz w biegach. Gorzej, że wykorzystałem je już tydzień później…
Był jeszcze dzień patrona szkoły czy niepodległości. Mogliśmy, my uczniowieuczniowie, znaczy się, organizować własne występy, czy to muzyczne czy teatralne. Mieliśmy pełną dowolność, jeśli tylko godnie reprezentowaliśmy szkołę. Cokolwiek to miało znaczyć. Organizowaliśmy też apel na pierwszego września oraz na zakończenie roku. Raz jedna klasa miała przygotować apel, zapowiedzieli, że będzie trwał godzinę, bo przygotowali masę niesamowitych występów. Pamiętam jak po sali przeciągnęło się westchnięcie, ale chłopak, który przemawiał powiedział, że żartuje. Żadnego apelu nie przygotowali i powiedzieli, że mamy cieszyć się wakacjami. Dostali aplauz na stojąco! A jak dyrektor się wkurzył, ale nic nie mógł z tym zrobić. Ale nawet to nie mogło przebić Koncertu Mikołajkowego. Coś na co czekał każdy uczeń w mojej szkole. To była jedna z niewielu atrakcji na cały dzień. Trwała do wieczora i przychodzili nawet rodzice. Organizowano występy. Pełna dowolność, wystarczyło mieć jakiś pomysł, zapisać się i proszę. Prezentowałeś swój talent, albo parodię razem z kumplami albo też z nauczycielami. Jakoś tego dnia zanikał taki dystans między nami. Organizowane były też aukcje. Co roku wybierany był inny szczytny cel. Każdy mógł przekazać coś na licytację, czy to jakieś zabawki, pamiątki, zastawę do stołu, instrumenty, czy kosze ze słodyczami. Naprawdę wiele rzeczy, a każda złotówka przeznaczana była na jakiś charytatywny cel. Raz pomagaliśmy schronisku, a innym razem domu opieki, czy jakieś rodzinie, która ucierpiała w pożarze. Raz z bratem i naszymi kolegami wylicytowaliśmy kalendarz z naszymi nauczycielami. Chyba tysiaka za niego daliśmy. Ci najgorsi i najmniej lubiani mieli zaszczyt zostania tarczą na rzutki. Ale Koncert Mikołajkowy nie tylko dlatego był dla mnie wyjątkowy.
Wtedy ją zobaczyłem. Moją Karolinę. Twoją babcię.
Wpatrywałem się w nią jak zaklęty, gdy weszła na scenę. Ubrana w czerwoną sukienkę z dużą ilością falbanek i kilkoma zielonymi wstążkami. Miała też wplecioną jedną czerwoną i zieloną wstążkę we włosy, tak ładnie wplecione w warkocz. Takim skocznym krokiem weszła na scenę. Wiesz, jak to miała w zwyczaju, gdy się czymś ekscytowała. Jakby miała zaraz zacząć tańczyć. Delikatnie ukłoniła się publiczności, ale widać bardzo się denerwowała. Nie rozejrzała się nawet po sali, ale co jej się dziwić. W końcu była gwiazdą wieczoru. Karolina podeszła do fortepianu, usiadła przy nim. Widziałem jak wzięła głęboki wdech i zastygła na moment. Wyobraziła sobie, że siedzi w domu i gra da siebie. Powiedziała mi to kiedyś, że chciała sobie w ten sposób dodać otuchy. Pomogło. Muzyka rozchodziła się po sali. Poważna, a zarazem wzruszająca. Poruszająca serca. Nie można było się od niej oderwać. Poruszyła moje serce. Mógłbym jej słuchać przez wieczność. Cieszyłem się z każdej minuty, gdy mogłem usłyszeć jej grę.
Sonata Księżycowa Ludwiga von Beethovena. Jej ulubiony utwór.
Po jej występie na Koncercie Mikołajkowym chciałem do niej zagadać, ale nie mogłem jej nigdzie znaleźć. Była jak taka nimfa, nieuchwytna. Wymykająca się jak sen. Spotkałem ją dopiero po nowym roku, ale przez ten czas nie mogła wyjść z mojej głowy. Czułem, że chcę ją bliżej poznać. Ponownie usłyszeć jej grę. Na szczęście Kostek, miał kolegę, który akurat znał Karolinę. Dowiedziałem się, że Karo była o rok ode mnie starsza, ale dopiero w tym roku odważyła się na występ. Nie mogę powiedzieć, że nie byłem zachwycony, gdy się dowiedziałem, że byłem świadkiem jej debiutu. Po nowym roku próbowałem do niej zagadać, ale była typem nieśmiałka. Nie, że mnie unikała, ale rozmowy między nami były dość zdawkowe. Zdawała się chłodna i zdystansowana. Tak, też się zgadzam, że te słowa nie pasują kompletnie do twojej babci, ale za młodu była mniej żywiołowa.
Mimo to zakochałem się w niej. Trochę zajęło mi zaprzyjaźnienie się z nią, ale opłaciło się. Została moją najlepszą przyjaciółką, jak i najwspanialszą żoną jaką mogłem mieć. Ona należała do mnie, a ja należałem do niej.
…
– Ale dość o tym! – powiedział Bogdan, kończąc swoją opowieść.
Kostek jęknął niezadowolony. Wiele razy słyszał, że jego dziadkowie poznali się w liceum. Niestety nie miał okazji usłyszeć całej historii. Babcia miała mu ją kiedyś opowiedzieć, ale nie miała już czasu. Na początku był zaskoczony, że dziadek mu opowiada akurat tę historię. Po śmierci babci praktycznie przestał o niej opowiadać. To był pierwszy raz, gdy o niej wspomniał. Kostek nie miał odwagi przerwać dziadkowi. Słuchał go z zapartym tchem, widząc jak jego dziadek pierwszy raz od dawna się tak uśmiecha. Ten rozmarzony uśmiech i błysk w oczach. Miał tak samo gdy patrzył na babcię. Naprawdę chciał słuchać dalej. Chciał wiedzieć więcej.
– Proszę! Opowiedz mi więcej!
Jego dziadek zaśmiał się, klepiąc go po ramieniu.
– Mamy zadanie do wykonania – powiedział Bogdan. Wstał z łóżka i rozejrzał się po pokoju. Jedna jego strona przypominała pole bitwy. Porozrzucane zabawki, różnej maści i wielkości, które jego wnuczek w teorii odrzucił.
Kostek spojrzał na swojego dziadka. Przyglądał się swoim zabawkom, dalej nie wiedząc którą ze sobą zabrać. Patrzył to ja fioletowego kaczora, to na jakąś figurkę akcji. A po chwili natrafił na pewnego misia. Wstał, a raczej zeskoczył z łóżka. Mało brakowało, a by zaplątał się nogami w pościeli. Bogdan zaskoczony przyglądał się swojemu wnuczkowi. Miał nadzieję, że jego opowieść pozwoli Kostkowi się zdecydować na jakąś zabawkę, ale takiego efektu to nawet on nie oczekiwał. Wyglądało jakby goniło go stado psów.
Jego wnuczek zniknął w górze pluszaków, a potem z niej wyszedł trzymając misia. Bogdan od razu go poznał. To był ten misiaczek z czerwono-zieloną kokardką. Ten sam, który Karolina podarowała Kostkowi na ich ostatnie święta. Ostatnie jakie spędzili razem, zanim odeszła. Trwało to moment, ale Bogdana zakłuło w sercu. Konstanty podszedł do niego, wystawiając rączki trzymające misia przed siebie. Dziadek wziął go niepewnie w swoje ręce, nie rozumiejąc, co jego wnuczek ma na myśli.
– Chcesz go ze sobą wziąć? – zapytał niepewnie Bogdan, przyglądając się wnukowi. Ten tylko się uśmiechnął, kręcąc głową.
– To dla ciebie. Chcę, że by został z tobą!
Powiedział roześmiany Kostek. Zaskoczył tym swojego dziadka. Patrzył na niego przez dobre kilka minut, zastanawiając się nad tym. Uważał, to za urocze, że wnuczek chce mu podarować zabawkę. Ale wiedział też jak ważny jest ten misiaczek. To był ostatni prezent Karoliny dla Kostka. Nie ważne jak bardzo Bogdan ceniłby tego misia, dla niego nie było już przyszłości. Za to jego wnuczek miał ją. Przejechał pomarszczonymi palcami po wstążce, delikatnie się uśmiechając. Włożył misia z powrotem w ręce Konstantego, zamykając na nich jego dłonie.
– Weź go ze sobą. Babcia by tego chciała. Zrobiła go dla ciebie.
– Ale nie czujesz się sam bez niej?
Bogdan zamilkł na chwilę. Spuścił głowę, zanim się odezwał.
– Czuję się samotny, ale chcę żebyś miał ze sobą jej ostatni prezent. Żeby jej miłość i troska były z tobą, Abyś pamiętał, że ona i ja zawsze cię kochamy.
Oczy jego wnuka zaszkliły się. Dziadek otworzył swoje ramiona, a Kostek od razu się w niego wtulił. Masował go po plecach, po policzkach Konstantego popłynęło kilka łez.
– Dobrze, zajmę się nim. – powiedział szeptem chłopiec, przytulając się do dziadka.
Siedzieli tak chwilę, dopóki Kostek się nie pozbierał. Wziął misia oraz wcześniej wybrane przez siebie dwie zabawki. Z dumą spakował je do torby, którą zaprezentował swojemu dziadkowi.
– Brawo! Udało ci się – powiedział dziadek, szeroko uśmiechając się do wnuka.
Jakby na zawołanie w tej chwili, drzwi sypialni otworzyły się. Stanęła w nich mama Konstantego. Ten od razu do niej podbiegł, zanim ta zdążyła cokolwiek powiedzieć.
– Mamo! Mamo! Wybrałem zabawki!
– To świetnie, skarbie – powiedziała kobieta, przytulając swojego synka. Bogdan przyglądał się tej scenie. Urzekła go. Elżbieta oraz Andrzej bardzo kochali Kostka. Był ich małym skarbem. Ta wiedza uspokajała go. Przed nimi nastaną trudne czasy, a niezwykle ważne będzie to, że mogą na sobie polegać.
– Tato, wszystko w porządku? – zapytała Elżbieta, stojąc przed swoim teściem. Zmartwiło ją, że nie odpowiedział na jej wcześniejsze pytanie.
– Tak, tak – odparł pośpiesznie Bogdan. – Zamyśliłem się tylko. O co pytałaś, Elżuniu?
– Za kilka minut wróci Andrzej i będziemy mogli zjeść obiad.
– I zgaduję, że młody już pognał rozkładać talerze?
– Tak, dlatego lepiej chodźmy i mu pomóżmy.
Elżbieta uśmiechnęła się, pomagając wstać Bogdanowi z łóżka.
– Dziękuję za pomoc, tato
– Nie ma za co , Elżuniu. Naprawdę nie ma za co dziękować.
1 thought on “Ostatnia opowieść mojego dziadka – roz. 2”