
Pora na kolejną porcję absurdu
Czas wrócić do świata, w którym logika ma przerwę na kawę, a zdrowy rozsądek pakowany jest do archiwum – czyli do Instytutu Absurdu! Drugi tom serii, „Poszukiwania Pana P.” autorstwa Justyny Sosnowskiej, to kolejna dawka cudownego chaosu, magii i urzędniczego szaleństwa, w którym Eliza Żaczek ponownie wplątuje się w sprawy, o jakich nawet Nikt by nie pomyślał.
Jeśli nie czytaliście pierwszej części („Instytut Absurdu”), to ostrzegam – będą spojlery!
A najlepiej zajrzyjcie wcześniej do mojej recenzji pierwszego tomu, bo wtedy wszystko (albo przynajmniej część rzeczy) nabierze sensu.
Po przygodach z Leszym, ululaniu smoka wawelskiego do snu (spokojnie, nikt nie ucierpiał – smoki są przecież pod ochroną!) i przetrwaniu kontroli Nikt-u, nasza praktykantka musi zmierzyć się z nowym wyzwaniem: odnalezieniem Pana P. Jak Polska długa i szeroka, nikt nie zaginął, a po Panu P. ani widu, ani słychu.
Archiwa Instytutu milczą, a ślady prowadzą donikąd. Eliza nie zamierza jednak odpuścić.
I dobrze wie, że lepiej nie patrzeć w górę, gdy nad głową przelatuje Suleman. Pozdro dla kumatych.
Instytut Absurdu – więcej niż kontynuacja
Drugi tom to coś więcej niż zwykła kontynuacja. To rozwinięcie – dojrzalsze, bardziej dopracowane, z lepiej poprowadzoną fabułą i pełniejszymi bohaterami.
W pierwszej części poznaliśmy bliżej Morasa i Garlickiego (wampir nadal króluje w moim sercu – postać napisana po prostu genialnie!), a teraz autorka pozwala nam zajrzeć głębiej w codzienność pozostałych inspektorów.
Choć znałam tę historię jeszcze z Wattpada, muszę przyznać jedno: Justyna Sosnowska zrobiła z niej prawdziwą perełkę. Z czegoś, co było dobre, stworzyła coś naprawdę świetnego – dopracowanego, spójnego i z wyczuciem tonu.
Eliza, która już się nie boi
Początek tomu przynosi piękne porównanie – Eliza znowu rusza do akcji, tym razem pewna siebie, przekonana, że znajdzie Pana P. Nie jest już tą samą nieśmiałą praktykantką co dawniej. Przygoda ze smokiem ewidentnie odblokowała w niej pokłady odwagi i determinacji. Chociaż czasem strach ją dopada – w końcu tylko głupiec by się nie bał np. takiej zmory.
Widać tu konsekwentny rozwój bohaterki – czyta się to z ogromną przyjemnością. Eliza swobodniej odnajduje się w Instytucie, potrafi rozmawiać z wampirami bez drżenia głosu i nie dziwi się już nawet Morasowi (a to wyczyn!). Nawiązała nić porozumienia z wiedźmą Jagą, czy pół rusałką Mają. Ale to Instytut on zawsze może czymś zaskoczyć!
W tej części widać też, że Eliza patrzy na świat inaczej niż reszta inspektorów. Kieruje się intuicją, emocjami i własnym przeczuciem. To czyni ją bardziej autentyczną i sprawia, że kibicuje się jej jeszcze mocniej.
Jej determinacja i niepewność są wyczuwalne – czytelnik odczuwa jej frustrację, nadzieję i zmagania z samą sobą. Właśnie dzięki temu Eliza staje się bohaterką, która mogłaby istnieć naprawdę.
Krasnoludy, kopalnie i rollercoaster emocji
Największe zaskoczenie? Zdecydowanie wątek krasnoludów.
Pamiętam, jak czytałam go lata temu na Wattpadzie i czułam się nieco zagubiona. Dużo akcji, emocji, że człowiek po prostu się gubił. Teraz historia została dopracowana i odświeżona, a akcja w kopalni między klanami krasnoludów to absolutna perełka. Chyba stała się moją ulubioną zaraz po nocnej misji Elizki.
Ta część to prawdziwy rollercoaster – albo raczej wagonik w ciemnej kopalni, w której co zakręt czeka niespodzianka. Widać, jak autorka rozwinęła swój pomysł – z czegoś „ok” stworzyła coś, od czego trudno się oderwać.
I choć krasnoludy grają tu pierwsze skrzypce, nie zabrakło też mniej spektakularnych misji. Mietek – utopiec, po uszy zakochany w Mai ma problem z zapienioną studnią. Ktoś zrobił mu okrutny żart, a on oczekuje, że winnego spotka kara. Niestety nie ułatwia pracy inspektorom, są postawą.
Pani Lusia błyszczy
Instytut Absurdu nie istniałby bez pani Lusi – tej słodkiej, cukierkowej, ale zarazem piekielnie zaradnej kobiety, która potrafi postawić do pionu nawet największy chaos. W tym tomie ma zdecydowanie więcej „czasu ekranowego” i dosłownie błyszczy.
Napięcie, emocje i świetne tempo
Fabuła drugiego tomu jest prowadzona z wyczuciem – napięcie buduje się powoli, a pomiędzy poważniejszymi wydarzeniami autorka wplata lżejsze, absurdalne sprawy (jak ta z „zamydloną studnią”), które pozwalają czytelnikowi złapać oddech.
To momenty, w których można samemu zastanowić się nad tajemnicą Pana P.
Kim właściwie jest? Dlaczego milczy? I co go tak naprawdę napędza?
Myśli Elizy są spójne, jej teorie logiczne w tym całym chaosie – aż trudno nie podążać za jej tokiem rozumowania. Czytelnik zaczyna wierzyć w jej przeczucia, choć gdzieś z tyłu głowy tli się pytanie: czy to naprawdę tylko zbieg okoliczności?
Zakończenie z pazurem
Zakończenie to mały majstersztyk.
Idealnie zamyka wątek Pana P., zostawiając w głowie niedosyt i tę natychmiastową potrzebę: „dajcie mi trzeci tom, już!”
To jedna z moich ulubionych scen w całej serii – emocjonalna i zaskakująca. Gdybym nie znała tej historii z Wattpada, pewnie rzuciłabym książką z emocji. Teraz tylko zacieram ręce i czekam na finał, bo wiem jedno – w trzecim tomie będzie się działo. I to sporo.
Poszukiwania Pana P.” to przykład, jak z każdą kolejną częścią autorka rozwija skrzydła. To powieść dojrzalsza, lepiej wyważona, a jednocześnie pełna tego samego uroku i humoru, który sprawił, że Instytut Absurdu pokochało tylu czytelników.
Jeśli lubicie książki, które potrafią rozbawić, zaskoczyć i wciągnąć w wir magicznego chaosu – sięgnijcie po ten tom bez wahania.
A jeśli wciąż zastanawiacie się, kim naprawdę jest Pan P.… może lepiej, żebyście się tego jeszcze nie dowiadywali.