
W przedpokoju panował chaos. Wiele głosów mieszało się ze sobą. Pierwsze powitania. Opowieści z podróży. Kostek przyglądał się temu zza rogu z salonu. Mama kazała mu poczekać, bo nie chciała aby zrobiło się zamieszanie. Zjazdy rodzinne to zawsze momenty pełne emocji.
– Dziadek! – krzyknęła pięciolatka rzucając się na szyję Bogdanowi. Nawet się nie zachwiał, podnosząc swoją wnuczkę. Przytulił ją tak jak tylko dziadek może.
– Ciebie też miło widzieć Róziu – powiedział uśmiechając się Bogdan.
– Różyczko, a z ciocią to się nie przywitasz? – zagadnęła Elżbieta, obawiając się, że jej teść może za długo nie utrzymać wnuczki. Dziewczynka od razu przytuliła się do ciotki. Dziadek delikatnie skinął głową.
Róża od razu zaczęła opowiadać swojej cioci jak minęła jej podróż autem. Opowiadała o wysokich drzewach z brązowymi liśćmi. O ciemnych chmurach. Bardzo się bała, bo ostatnio oglądała bajkę o smoku. Taki wielkim śpiącym pod powierzchnią Ziemi, budzącym się do snu. Była tak rozemocjonowana opowieścią, że nawet nie zdjęła swojej maseczki. Elżbieta zajęła się małą, aby bracia mogli porozmawiać.
Marcin postawił walizkę przy ścianie. Resztę zostawili w aucie, a w tej mieli rzeczy tylko na kilka dni. W tej mieli tylko to, co nie byłyby im więcej potrzebne.
– Karolcia – powiedział Bogdan, wciąż ciepło się uśmiechając. – Nie przywitasz się?
Trzynastolatka tylko spojrzała na staruszka. Przelotnie, ale to starczyło. Gniew w jej oczach mówił wszystko. Dalej była na niego zła. Chociaż zła to nie jest odpowiednie słowo. Nie powiedziała nawet słowa przechodząc obok dziadka. Ten tylko powiódł za nią wzrokiem. Nie będzie jej do niczego zmuszać. Chociaż nie mają dużo czasu da jej przestrzeń na własne emocje. A co innego mógł zrobić?
Elżbieta zabrała Różę i Kostka do kuchni na ciastka.
– Dalej milczy? – zapytał Andrzej Marcina, którzy przyglądali się całej akcji.
– Nie do końca – powiedział Marcin, ściągając maseczkę. – Z koleżankami rozmawia normalnie, a z nami no cóż… – wzruszył ramionami. – Próbowaliśmy jej wytłumaczyć, że to jest decyzja dziadka i jej nie zmieni.
– A ona uważa, że jak będzie emanować agresją – mówił Andrzej zamaszyście gestykulując rękami. – To dziadek zmieni zdanie?
– Mniej więcej – potwierdził Marcin, zdejmując płaszcz. Westchnął ciężko. – Po postu liczę na to, że zmądrzeje.
– Rozumiem. Nie chcesz, aby później żałowała, że ostatnie dni z dziadkiem spędziła w taki sposób – dokończył za brata Andrzej.
Jego brat tylko pokiwał głową. Widział jak bardzo jest zmęczony. Cienie pod oczami, prosty jak struna. Napięcie wręcz emanowało z Marcina. Andrzej się temu nie dziwił. Ostatnie tygodnie jego brat spędził sam z dziewczynkami, zajmując się domem i przygotowaniami do przeprowadzki. Iza, jego żona, była inżynierką. Dostała wezwanie jakiś miesiąc temu. Wyznaczyli jej pracę przy promie. Marcin za wiele nie zdradził, oprócz tego, że Izabela ma pomóc przy sprawdzaniu procedur aż do Dnia Przeprowadzki. Chciał jakoś pomóc swojemu bratu, dlatego zaproponował aby przyjechali. Chociaż na te kilka dni, żeby wszyscy byli razem w ich domu rodzinnym.
– Skarbie pomóż mi z obiadem! – krzyknęła Eli z wnętrza domu.
– Żona wzywa – powiedział uśmiechając się połowicznie Andrzej.
– Pewnie, chodźmy
Po wspólnie zjedzonym obiedzie rodzina udała się do salonu.
– Naprawdę wszędzie muszą puszczać te ogłoszenia? Mamy już ulotki na holozegarkach – powiedział Marcin, wyłączając telewizor.
– Mogliby puścić kolejny odcinek Pieska z Niebieskiej Doliny – powiedziała Róża naburmuszona. Wtuliła się w swojego króliczka.
Kostek jej zawtórował.
Elżbieta przyglądała się dzieciom, które coraz bardziej narzekały na komunikaty państwowe. Andrzej i jego brat robili coś podobnego. Chociaż oni stęsknili się za meczami piłki nożnej.
W ciągu ostatnich paru tygodni jedyne co puszczali to informacje ze świata, komunikaty państwowe oraz jakieś stare filmy z początku wieku. Nic co mogłoby zainteresować dzieciaki. Z resztą w tym czasie to nie był priorytet. Wolała, aby dzisiejszy wieczór nie zmienił się w festiwal narzekania.
– Wezmę albumy – powiedziała z pełną energią Elżbieta. Wstała tak gwałtownie, że Andrzej aż podskoczył. Spojrzał na nią, ale ta tylko się uśmiechnęła. Wiedział co to oznacza. Zero dyskusji. Mieli zrobić tak jak chciała Eli.
– Pójdę po tatę – Andrzej wstał. Przeszedł obok dzieciaków. Zajrzał jeszcze do pokoju Kostka, gdzie zadomowiły się dziewczynki. Karolina siedziała na dmuchanym materacu ze swoim switchem.
– Karolciu, będziemy oglądać stare zdjęcia z dziadkiem. Może do nas dołączysz? – zapytał Andrzej oparł się o framugę drzwi. Liczył na jakąś reakcję. Czekał może minutę albo dwie. Nie odpowiedziała mu. Po prostu grała dalej. – Jakbyś chciała to jesteśmy w salonie – dodał znikając w korytarzu.
Myślał, że Karolina nie będzie, aż taka oschła. Zaskoczyło go to. Tylko, że nie może jej do niczego zmuszać. Była już na to za duża.
Kilka minut później wrócił do salonu ze swoim ojcem. Eli przeglądała już zdjęcia z Różą oraz Kostkiem. Wokół nich leżały różne fotografie. Jedne kolorowe, nowe. Inne wyblakłe, a jeszcze jedne czarnobiałe. Przedstawiały różne okresy z życia rodziny Brzozowskich. Dzieciństwo Kostka i Bogdana. Parę zdjęć z ich rodzicami na gospodarstwie. Andrzej i Marcin niewiele pamiętali z tamtego okresu. Marcin może trochę więcej, bo był starszy, ale on już nie. Jedyne co pamiętał to zapach. Czyste powietrze, zapach kwitnącego sadu i to ciepłe słońce na skórze.. Dawne tereny na których wychował się ich ojciec objęte były zakazem wstępu. Nawet po tylu latach od wojny unosiły się tam trujące opary. Jedna z niewielu rzeczy jakich żałował, to niemożność zobaczenia domu, w którym się urodził. Rozległy sad, gdzie leżał w zielonej trawie. Coś tak błahego jeszcze pół wieku temu. Obecnie tylko wspomnienie coraz mniejszej ilości osób.
Kostem z zainteresowaniem przyglądał się zdjęciom z sadu. Andrzej zerknął mu przez ramię. Był na nim Konstanty. Siedział na jednej z gałęzi wielkiej gruszy. Była tak wielka, że nie mieściła się w kadrze. Andrzej zawsze się dziwił jak jego własny syn jest podobny do zmarłego wujka.
– Mój brat wspiął się wtedy na sam szczyt jej gruszy – skomentował Bogdan, przyjmując zdjęcie od wnuczka. Delikatnie się uśmiechał. – Próbował nauczyć mnie jak to zrobić, ale nasza matka zauważyła go z okna. Wystrzeliła wtedy z domu jak petarda, a jak krzyczała!
Bogdan zaśmiał się. Andrzej usiadł między nim, a swoim bratem na podłodze. Oparł się plecami o kanapę. Lubił patrzeć na swoją rodzinę. Napawało go to jakimś dziwnym spokojem. Jakby sam świat mówił, że będzie dobrze.
Kostek rozejrzał się po salonie. Brakowało jednej osoby. Mimo, że nie rozumiał wielu rzeczy, wiedział, że nikt nie powinien być sam. Nie mówiąc nic, po prostu wstał i pobiegł do swojego pokoju. Andrzej spojrzał na swoją żonę, pytającym wzrokiem, a ona tylko wzruszyła ramionami. Wróciła do Róży i przeglądania zdjęć z ślubu jej i Andrzeja. Rózi bardzo podobała się jej suknia z haftowanymi kwiatami.
Bogdan nie wiedział ile czasu minęło od wyjścia Kostka. Może parę minut, a może nawet pół godziny. Nie był pewien. Ostatnio jakoś miał problem z określeniem czasu. W jednej chwili pił herbatę w kuchni zanim wszyscy wstali, a w drugiej było już południe, a on wysłuchiwał kolejnego komunikatu państwowego. Innym razem miał wrażenie jakby chwilę temu rozmawiał z Suchym, Księżniczką, czy Wierzbą. Ale nie mógł. Czasem miał wrażenie, że lepiej pamięta swoje młodzieńcze lata niż ostatni rok.
– Jebany gnojek! – po domu rozległ się wrzask. Wszyscy zamarli, wpatrzeni w korytarz. Marcin już miał wstać, gdy ze swojego pokoju wybiegł Kostek.
– Ty nic nie rozumiesz! – wrzasnęła jeszcze Karolina, trzaskając drzwiami.
Kostek rzucił się w ramiona swojej mamy. Płakał tak głośno. Jego buźka była cała czerwona, że z ledwością łapał oddech. Elżbieta masowała go po pleckach, cichutko szepcząc do niego uspokajająco. Andrzej pojawił się tuż obok, również obejmując synka. Róża wpatrywała się to w swojego tatę, to w kuzyna. Nie rozumiała co się właśnie stało. Co zrobiła jej siostra, że Kostek, aż tak się rozpłakał?
Tego już Marcin nie mógł wytrzymać. Jego córka przekroczyła pewną granicę. Wstał z kanapy.
– Marcin, usiądź – powiedział spokojnie Bogdan.
– Nie! – powiedział srogo mężczyzna. – Ta dziewucha przegięła. Może być zła na mnie czy na ciebie, ale nie wyżywać się na młodszym kuzynie! – jego twarz robiła się czerwona ze złości. Układał już w głowie słowa jakie wypowie Karolinie. Nie zamierzał odpuścić, nawet jeśli poniosły by go emocje. Uważał, że trzeba przemówić córce do rozsądku.
– Siadaj – po pomieszczeniu rozbrzmiał spokojny, lecz stanowczy głos Bogdana. Rozkaz. Ton który nie toleruje sprzeciwu. Ton wojskowego, jaki Andrzej i Marcin słyszeli tylko kilka razy w życiu. Wywoływał w nich jakiś nieprzyjemny dreszcz, bo tak bardzo nie pasował do postaci ich ciepłego i troskliwego ojca. Ale w końcu nie bez powodu uznawany był za bohatera wojennego. Nie osiągnął tego ciepłym uśmiechem. – W tej chwili nic nie rozwiążesz, a jedynie zaognisz wasz konflikt. Wpierw ochłoń, a potem można myśleć o jakiejkolwiek rozmowie. – Marcin stał wpatrując się w swojego ojca. Ten patrzył na niego spokojnym wzrokiem. Zero jakiejkolwiek reakcji. Początkowo jeszcze bardziej go to zirytowało. Jak mógł podejść do tego tak lekceważąco? Przeszło mu przez myśl, ale potem się opamiętał. Wziął głęboki wdech. Policzył do 10, czując jak emocje powoli się wyciszają. Może nie całkowicie, ale przynajmniej na tyle, aby mógł usiąść i poczekać.
Bogdan tylko skinął delikatnie głową, widząc, że jego syn usiadł z powrotem na kanapie. Róża wykorzystała tę okazję, wdrapując się tacie na kolana.
Na taką atmosferę zawsze jedna rzecz była dobra. Opowieść.
– Ostatnio chyba mówiłem o Gwiazdce? – powiedział w zamyśleniu Bogdan. – Prawda, Kostku?
Chłopiec przetarł jeszcze lecące łzy po policzkach.
– T-tak – powiedział słabo.
– Tu chyba nawet były zdjęcia mojej pierwszej Gwiazdki w wojsku. Chciała, że Jagódka zgodził się wtedy dać nam te przepustki po ostatnim numerze – mówił Bogdan, rozglądając się za zdjęciami z tamtej zimy.
– Mówisz o czekoladowej kontrabandzie? – dopytał Marcin lekko się uśmiechając. To była jego ulubiona historia.
– Co to kontrabanda? – zapytała Rózia, wpatrując się w ojca.
– To taka niedozwolona rzecz. Twój dziadek wraz z kolegami z wojska w trakcie szkolenia przemycali czekoladę i mieli przez to kłopoty – streścił Marcin.
– Kłopoty to mało powiedziane – dodał Bogdan biorąc do ręki kolejny album. – Od tamtych detergentów, aż zaczęła mi się łuszczyć skóra na rękach. Z resztą nie tylko mi… Znalazłem!
Kostek przysunął się do dziadka, patrząc na album jaki trzymał w rękach. Jakoś już zapomniał o łzach i przykrych słowach kuzynki. Wpatrywał się w zdjecia rodziców swojego dziadka i paru innych osób wokół suto usłanego stołu wigilijnego.
– To dziadek Michał? – zapytał Kostek wskazując na wysokiego chłopaka, opierającego się młodszą wersję jego dziadka.
– Zgadza się
…
Mimo naszego numeru z przemytem czekolady udało nam się zapracować na zaufanie Jagódki. Nie tylko samą nauką na egzaminy, czy wykonywaniem obowiązków. To mógł zrobić każdy. My szukaliśmy czegoś dzięki czemu moglibyśmy pokazać, że zasługujemy na szacunek. Co prawda nie wiedzieliśmy wtedy jeszcze, że mimo wszystko przemyt czekolady zaimponował Grudzie. Przecież nie mógł nam tego powiedzieć wprost. Dużo później się o tym dowiedzieliśmy, ale tak,tak…
Zamienialiśmy się z innymi drużynami, aby sprzątać stołówkę czy plac po manewrach. Pomagaliśmy też w drobnych sprawach plutonowym czy innym wyższym od nas rangą. Nosiliśmy jakieś papiery, czy czyściliśmy sprzęt. Nawet znosiliśmy Borsuka, a to już był wyczyn godny pochwały.
Niedługo po naszym przemycie czekolady miały odbyć się planowane ćwiczenia. Nie powiedzieli nam jakie, chodziło o to, abyśmy byli nie przygotowani. Po prostu pewnego pięknego jesiennego dnia Borsuk obudził nas szlauchem. Nie, naprawdę oblał nas wodą, zalewając łóżka. Mucha, aż zleciał z pryczy. Dobrze, że sobie głowy nie rozwalił. Borsuk kazał nam się zjawić przy starym budynku administracyjnym za 15 minut. Jak spytaliśmy go co zrobić z mokrymi łóżkami, to odrzekł, że to nie jego problem. Na szczęście Księżniczka szybko to rozwiązał. Pościągaliśmy pościele i rozwiesiliśmy je. A materace oparliśmy o łóżka. Odpuściliśmy sobie prysznic, bo i tak nie mieliśmy na niego czasu, więc tylko rozłożyliśmy ręczniki na podłodze, aby pozbyć się wody. Ubraliśmy mundury w biegu do starej administracji. Jagódka jak i paru innych wojskowych. Jacyś kaprale oraz sierżant. Nie pamiętam jego imienia, ale często latał za dziadkiem Grudą. Jakiś jego sekretarz albo coś w tym stylu. Miał obserwować nasze ćwiczenia razem z Jagodzińskim i zdać mu raport. Sierżant patrzył na zegarek i zanotował coś, gdy ustawiliśmy się w linii.
Wyjaśniono nam zasady “gry” jak to ujął Borsuk. Infiltracja bazy wroga. Mieliśmy wejść do środka ukraść flagę jako dowód i wyjść na zewnątrz. Wrogiem miała być drużyna Borsuka złożona z innych kapralów. Część już z nich obstawiała teren i ruiny. Nie było tego wiele, Dwupiętrowy budynek ze strychem. Otaczał go zardzewiałe ogrodzenie oraz las iglasty. Większość naszej bazy otaczał las, więc to akurat nie było nic niezwykłego. Może oprócz tego, że dach był na wpół zawalony w jednym skrzydle, a drugie porastały jakieś pnącza. Niby nic nam tam nie groziło, ale jak ktoś będzie idiotą to jego wina, że sobie coś połamie. Słowa Borsuka nie moje. Dostaliśmy mapę, pistolety do paintballu i mieliśmy 20 minut aby rozpocząć misję. Wierzba zgarnął nas między drzewa, aby w ciszy obmyślić plan.
Dyskutowaliśmy z chłopakami jaki plan może zadziałać. Zastanawialiśmy się nad wejściem od strony zarośniętej części. Były tam gęste krzaki, więc pewnie by nas nie zauważyli.
– Nie uważacie, że to dziwne, że flagę widać z okna? – stwierdził Suchy, opierając się o drzewa.
– Co?
Któremuś z nas się wyrwało. Ale większość patrzyła na Suchego z konsternacją.
– Ale to idiotyczne – skwitował na głos nasze myśli Księżniczka.
– Przecież widzę ją w trzecim oknie w zachodnim skrzydle tym obrośniętym – wskazał Suchy trochę się niecierpliwiąc. – Taka jaskrawo pomarańczowa.
– W sumie ma racje
– Ale czy to nie sugeruje, abyśmy skorzystali z tamtej drogi?
– Może to ma być takie łatwe?
Nasi koledzy dyskutowali o zadaniu i o jego specyfice, a by z Wierzbą spojrzeliśmy po sobie. Jeszcze raz zerknąłem na mapę, a potem na budynek. Mignęło mi kilku wrogów i wtedy pojawiła się myśl.
– Wy dwaj na drzewo – wskazał na dwóch chłopaków z naszej drużyny.
– Po co?
– Zapomniałeś czego się uczyliśmy? Najpierw obserwacja, potem działania? – powiedział ironicznie Wierzba. Nasi koledzy spojrzeli po sobie. – Nie. Super. To na drzewo i zdać relację z ruchów wroga – wskazał ręką na najbliższą sosnę.
– Ale mieliśmy chyba zacząć za… – zaczął Księżniczka, patrząc na zegarek. – 5 minut. Chyba nie ma na to czasu?
– Mamy 3 godziny na to, aby wykonać zadanie. Nie mówili nic o tym, aby przeznaczyć ten czas na obserwację. W końcu z tego mamy to szkolenie, co nie – stwierdziłem przyglądając się mapie. Szybko sprawdziłem kieszenie munduru. – Szlag. Ma ktoś długopis?
Dostał co chciałem. Gdy chłopaki po półgodzinie zleźli z drzewa opisali mi dokładnie jak wyglądają patrole. Zapisałem je na mapie. Tylko, że coś mi nie grało. Kilka razy spytałem chłopaków, czy aby sie nie pomylili.
– Noż cholera, Brzózka przecież nie jestem ślepy
– Tylko, że ich warty są dziwne – mówiłem, a reszta Jagodowego Komando patrzyła mi przez ramię. – Co 7 minut robią lukę właśnie przy zarośniętym skrzydle. Tam gdzie jest flaga. Pomyślcie, czy to nie dziwne? Jakby było ustawione.
-To ćwiczenia, to chyba jasne, że są ustawione
– To brzmi jak pułapka, głupku – powiedział Suchy, krzyżując ręce. – A może my wcale nie mamy tego wygrać?
– W sensie, że to zadanie jest z góry skazane na porażkę. Mamy iść drogą przez zalesione skrzydło zdobyć flagę i pewnie w trakcie odwrotu nas schytają.
– Czyli jak gdy rodzice uczą dziecko jak przegrywać? Tak?
To nie była miła wizja. Misja z góry skazana na porażkę, bo kierownictwo chciało nas nauczyć, że nie wszystko idzie po naszej myśli. Chłopacy dyskutowali, czy w ogóle jest jakiś sens podchodzić do zadania, skoro i tak go nie wygramy. Mucha mówił coś o tym, że może chodzi właśnie o to, aby im to powiedzieć, że przejrzeliśmy podstęp i się wycofać. Księżniczka z kolei był uparty. Uważał, że nie możemy się poddać, bo żołnierze by się nie poddali. A my niby przecież nimi byliśmy.
– To co robimy? – wszyscy spojrzeli na mnie i Wierzbę. – Brzózka, Wierzba.
Spojrzeliśmy po sobie, a potem jeszcze raz na plan budynku. Przemyt czekolady długo funkcjonował. Może przez nasze szczęście, a może mieliśmy dryg to tego i tylko pecha, bo wpadliśmy na Borsuka. Trzeba było spróbować.
– Cóż widzę pewną drogę do zdobycia flagi – powiedziałem.
– Jak Brzózka ma plan, to znaczy, że jest to wykonalne
– Czekolade przemycaliśmy pod samym nosem dziadka Grudy, to czemu by mu nie ukraść teraz flagi?
– To co dam masz, Brzózka?
Wyjaśniłem chłopakom mój plan. Od razu załapali o co chodzi i, że sednem naszego planu było zaskoczenie. Kadra zastawiła na nas pułapkę, ale my mieliśmy swoją. W ogóle nie liczyli się z tym, że możemy przejrzeć cel zadania. Co w sumie wyszło przez przypadek, bo gdyby Suchy nie wypatrzył flagi to byśmy się nie zorientowali.
Podzieliliśmy się na trzy grupy.
Grupa pierwsza, najliczniejsza tzw. Idioci. Tak nazwaliśmy tak grupę, ale czy nie było to adekwatne? Tylko idioci daliby się złapać w takie coś! No dobrze, rekruci pewnie też i nie musieli być idiotami. Ale nazwa drużyny jak była tak była. Byłem w niej ja i Wierzba, dlatego, że nas się spodziewali. W jakiś sposób staliśmy się liderami, więc aby uwierzyli w nasz podstęp musieliśmy być widoczni.
Nasze zadanie było proste. Uniknąć wroga przy wejściu do zarośniętego skrzydła i “zdobyć” flagę. Ociągać się tak długo jak można i przy okazji nie dać się złapać. W tym czasie grupa druga “Sokoły”. Księżniczka się na nią uparł. Był razem z dwoma innymi chłopakami… Bliźniacy, tak pamiętam. Kropka w kropkę. To oni też wcześniej weszli na drzewo i dokonali zwiadu. Nie mówiliśmy im po imionach, bo oni co chwila się zamieniali. Traciliśmy rachubę, więc dla ułatwienia wołaliśmy Bliźniaki. Mieli najmniejszą drużynę, bo mieli nie rzucać się w oczy. Byli szybcy, zwinni i najbardziej cisi z całej drużyny. Ich zadanie było najbardziej wymagające.
Mieli ukryci przedostać się do budynku od strony zawalonego dachu. Było tam stare, zardzewiałe rusztowanie. Trochę przykryte bluszczem. Od naszego miejsca rosły tam też krzaki, nie wysokie, ale chłopcy daliby radę przejść tamtędy czołgając się. Zajęłoby im to, tak samo jak wspinaczka na dach. Nie wiedzieliśmy jak to wygląda w środku. Nie chcieliśmy, aby trafili na jakiś ślepy zaułek. Liczył się czas. Musieliśmy mieć wszystko dobrze zgrane. Dlatego mieli przejść dachem do centrum budynku. Od przodu, gdzie czekał sierżant i Jagódka, nie byliby widoczni. Sprytne prawda? Do ostatniej chwili nie wiedzieli co się święci.
Idioci mieli odciągnąć uwagę wroga od flagi, aby Sokoły mogły ją bez problemu zgarnąć. Co też zrobili. Na koniec grupa trzecia. “Drużyna wyburzeniowa”. Najbardziej kreatywne chłopaki z naszej drużyny, którym przewodzili Mucha i Suchy. Może i była ich tylko czwórka, ale to co stworzyli z pistoletów painbolowych i zapasu farby. Genialne. Zasada była taka, że jak jesteś brudny od farby, to odpadasz. Zrobili jakieś granaty z kilku magazynków. Wykręcili lufę innej strzelby, aby miała większy rozstrzał. Ogólnie totalna masakra. Co prawda oberwało nam się później za niszczenie sprzętu, ale było warto.
Po tym jak Sokoły zdobyły flagę i byli już w bezpiecznym miejscu na dachu, księżniczka dał znak. Zagwizdał trzy razy. Wiedzieliśmy, że sprawa załatwiona. Zostało tylko uciec. Niestety byliśmy ostrzeliwani w korytarzu na drugim piętrze. Nie mogliśmy się wychylić z pokoju, bo byśmy przegrali. Może nie przegrali, ale zależało nam abyśmy zrobili to drużynowo. Wszyscy albo nikt. Tak do akcji ruszyła “Drużyna wyburzeniowa”. Darli się jakby ich obdzierano ze skóry. Po co? Mieli na siebie zwrócić uwagę. Co prawda mieli tylko wrzucić granaty z farbą przez okno, a potem oczyścić nam drogę. Krzyki dodali od siebie. Ale zadziałało. Żołnierze zgłupieli, a my wykorzystaliśmy okazję. Pędem ile sił w nogach rzuciliśmy się do klatki schodowej. Tam spotkaliśmy się z Muchą, który jeszcze na pożegnanie wrzucił kolejnego granatu. Gdybyśmy mogli to byśmy rechotali jak szaleni. Z góry słyszeliśmy te przekleństwa żołnierzy i krzyki, że najedli się farby. Wybiegliśmy na plac, gdzie Jagódka i sierżant patrzyli na nas jak na szaleńców.
– Nie wiem czy zrozumieliście cel tego zadania – zaczął Jagodziński, ale przerwał mu księżniczka z Bliźniakami. Wyszli z krzaków, wysoko niosąc flagę.
– Czekam na wiwaty – krzyknął Księżniczka, unosząc wysoko flagę.
Jagodziński i sierżant patrzyli to na nas, to na Księżniczkę. Osłupieli. Nie wiedzieli co powiedzieć, a my po prostu śmialiśmy się. Było to trudne jak nie wiem, ale pokazaliśmy im z jakiej gliny jesteśmy ulepieni. Byliśmy spoceni, zziajani, ale zadowoleni z własnej roboty.
– Ja… to – Jagódce pierwszy raz zabrakło języka w gębie jak na nasz patrzył. – To nie miało się udać.
– Ta mieliśmy dostać w ciry, ale nie pykło – skwitował Suchy, krzyżując ręce na piersi.
– Coś za dobrze nas wyszkoliliście – powiedziałem.
Ale nasza radość nie mogła trwać długo. Wpierw usłyszeliśmy jego donośny krzyk.
– Ja pierdole! Skąd te ćwoki miały granaty z farbą?! – wrzask Borsuka na pewno poniósł się na mile. A potem ujrzeliśmy go w pełnej krasie.
Umazanego farbą. Wyglądał jakby jednorożec obrzygał go tęczą. Zmierzając w naszą stronę, przetarł ręką farbę z twarzy. Wypluł jej też trochę na trawę.
– Granaty?! Domagam sie unieważnienia ich egzaminu! Zdewastowali broń treningową! To nie cyrk! By odstawiać takie teatrzyki!
Jaką on puścił litanię na nas, aż nam miny zrzedły. Może miał rację i przegięliśmy? Może jednak to nie był dobry pomysł.
– Kapralu Borsuk – powiedział chłodno sierżant. Nawet nie podniósł głowy znad swoich notatek. – Drużyna wykonała zadanie. Bez strat. Flaga zabezpieczona. Współpraca wzorowa. Ocena celująca – stwierdził, a my nie wierzyliśmy.
Byliśmy w siódmym niebie. Lepiej być nie mogło. Sierżant zgasił Borsuka. Marzenie. Zamilkł jak zaklęty. Zgarnął swoją drużynę, która obciekała farbą, aby się ogarnęła do porządku. My natomiast zostaliśmy sami z Jagódką. Jagodziński patrzył. I ja patrzyłem na niego.
Próbowałem coś z niego wyczytać.
Nic.
Żadnego drgnięcia powieki. Żadnego westchnięcia. Czy można się mimo wszystko bać po zdanym egzaminie? Cóż można. Nie wiedzieliśmy czy mimo wszystko nas nie skrzyczy. Za taką improwizację. Ale po chwili przemówił. Tym swoim niskim, poważnym tonem.
– To miała być symulacja porażki. Mieliście poczuć, że nie wszystko da się wygrać. – Milczeliśmy z chłopakami. Nawet Wierzba nic nie powiedział. Zapowiadało się na ochrzan. – Poszło wam lepiej niż przewidywaliśmy. Rozeznanie terenu, rozdzielenie obowiązków, strategia i odwrót. Kto dowodził?
Wszyscy spojrzeliśmy po sobie.
– Praca drużynowa – powiedzieliśmy dumnie wyprostowani.
– Z przewagą trafionych rad Brzózki! – krzyknął Mucha.
– I wokalnym wkładem Suchego!
– Akrobatycznym pokazem Księżniczki i Bliźniaków!
Przekrzykiwaliśmy się tak przez chwilę, dopóki Jagódka nie wybuchnął śmiechem. On śmiechem. Zamilkliśmy na moment, bo to nie był codzienny widok.
– Jesteście głośni. Nieprzewidywalni. Niepokorni. Ale… jesteście drużyną. I nawet nie wiecie ile jest to warte. Macie doprowadzić się do porządku. Reszta dnia należy do was.
Wszyscy znów się śmialiśmy. Księżniczka coś rzucił, Mucha poprawił, Suchy miał już gotowy nowy przydomek dla Borsuka.
Tylko ja spojrzałem na Wierzbę.
On tylko skinął głową. Nie trzeba było nic więcej.
Zrobiliśmy to dobrze.
Myślę, że to też dzięki tej wzorowej akcji dostaliśmy przepustki na święta. Jagodziński wręczył nam przepustki dopiero dzień przed wyjazdem. Do samego końca żaden z nas nie wiedział, że wraca do domu na święta.
…
– Mój własny ojciec wcześniej wiedział niż ja, że jednak pojawię się w domu na święta – skwitował Bogdan, uśmiechając się delikatnie.
– Bardzo chciałbym zobaczyć twoją minę, gdy widziałeś Jagodzińskiego i dziadka na tamtym placu – roześmiał się Marcin.
Kostek i Różą spojrzeli na swojego dziadka. Ich oczy, aż błyszczały. Bardzo chcieli wiedzieć o co chodzi.
– Tak, to było bardzo zabawne. Chociaż z początku tak się nie wydawało – powiedział Bogdan. wyciągnął jakieś zdjęcie z albumu. Bardzo stare. Czarnobiałe, trochę pomięte. Przedstawiało dwóch chłopaków, na oko dwudziestoparoletni.
– To ty dziadku? – zapytała Róża, wskazując na zdjęcie.
Bogdan roześmiał się donośnie. Potargał dziewczynkę po głowie, przecierając samotną łzę. Różyczka nie bardzo wiedziała o co chodzi.
– Skarbie, to jest mój ojciec
– Ty masz tate? – zapytała zaskoczona dziewczynka. Od razu wyrwała dziadkowi zdjęcie z dłoni. Musiała to zapamiętać.
– A dlaczego nie miałbym mieć?
Dziewczyna lekko zarumieniła się na swoje głupie pytanie. Dziadek poklepał ją po ramieniu. Uśmiechnął się do wnuczki, a ta odwzajemniła to.
…
Pakowaliśmy się z chłopakami w pośpiechu. Może trochę nas zirytowało, że dostaliśmy przepustki na ostatnią chwilę, ale ogólnie byliśmy z tego powodu szczęśliwi. Zdążyliśmy oswoić się z myślą, że z rodziną to zobaczymy się dopiero po nowym roku. Na szczęście wiele pakowania nie mieliśmy. Tylko cywilne ciuchy i gotowe. Gorzej było z posprzątaniem naszej kwatery. Zajęło nam to całe południe. Ale daliśmy radę wszystko ogarnąć. Nawet Księżniczka ogarnął swoje śmierdzące skarpetki.
Chociaż chyba nic nie przebiło mojego i Michała zaskoczenia jak zobaczyliśmy przy bramie mojego ojca i Jagodę. Stali przy aucie, rozmawiali. Po prostu. Wprawiło nas to w osłupienie. Patrzyliśmy na nich z otwartymi ustami. Od razu wiedzieliśmy, że coś tu nie grało. Żaden plutonowy się tak nie zachowuje z cywilem. Tak jakoś po przyjacielsku.
– A wy co wyrabiacie? – krzyknął do nas ojciec. Zdawał się w dobrym humorze. – Nie śpieszy wam się przypadkiem do domu?
Spojrzeliśmy po sobie. Podeszliśmy do nich trochę niepewnie sytuacji.
– Myślałem, że wyraziłem się jasno, abyś nie pakował się w kłopoty? – powiedział mój ojciec. Niby poważnym głosem, ale miałem wrażenie, że była w tym nuta prowokacji. – Przemyt czekolady? Serio?
– Skąd? – powiedzieliśmy z Wierzbą równocześnie.
– I ta dwójka wymyśliła plan jak was przechytrzyć, ale tego jeszcze się nie domyślili, Jagoda? – powiedział z przekąsem ojciec do naszego plutonowego. Ten tylko wzruszył ramionami.
– To twój syn, Romeo – stwierdził Jagoda przewracając oczami. – Chociaż to niestety ja musiałem świecić za niego oczami u Dziadka Grudy. Teraz jestem winny temu staruszkowi makietę Jastrzębia.
– PZL. 50? – dopytał ojciec. – Drogo.
– Myślisz, że nie wiem? – skwitował lekko urażony Jagoda.
Oni tak sobie rozmawiali, a my słuchaliśmy. NIe mogłem uwierzyć, że tata znał Jagodę. Wiedziałem, że był w wojsku, ale żeby to był taki przypadek? I jeszcze to przezwisko Romeo.
– Chyba mam laga mózgu – stwierdziłem. Po prostu nie umiałem inaczej tego skomentować.
– Ja chyba też – dodał Wierzba.
– Lepiej będzie jak ich zgarniesz, Romeo. Jeszcze Borsuk się napatoczy i coś wymyśli – dodał Jagodziński, przyglądając się placowi i budynkom administracyjnym. Paru żołnierzy jak i rekrutów zostawało na święta w bazie. Borsuk też. Dlatego, byliśmy niezmiernie szczęśliwi z naszych przepustek.
– Zwłaszcza, że kawałek drogi przed nami – powiedział ojciec. – Do auta chłopcy – zawołał do nas.
…
– W sumie dlaczego Romeo? – zapytał Marcin, przerywając historię swojego ojca.
– Właśnie – dodał Andrzej równie zaintrygowany co jego brat. – Nigdy nam tego nie powiedziałeś.
Bogdan wpatrywał się w swoich synów. Zamilkł na dłuższą chwilę, jakby rozmyślając o przeszłości.
– Serio? – zapytał na głos Bogdan, ale bardziej skierował to pytanie do siebie niżeli do swoich synów. – Musieliście nigdy o to wcześniej nie zapytać.
– To zdradzisz w końcu ten sekret, czy to my mamy się zestarzeć? – zapytał Marcin, obierając się o podłokietnik.
– Racja. Wspomniałem, że mój ojciec dla swojej żony, a mojej mamy próbował zdezerterować… – Róża i Kostek spojrzeli na dziadka, zastanawiając się nad tym trudnym słowiem. Ten widząc ich konsternację, uznał, że trzeba to wyjaśnić. – Uciec przed służbą. Jakoś to dotarło to jego kolegów z drużyny. Uznali, że Romeo do niego pasuje, bo Romeo i Julia też chcieli uciec i im się nie udało. Chociaż ojciec uważał, że to nie bardzo pasuje, bo ich śmierć nie rozdzieliła. Mimo to przyjęło się.
– Też chcę jakieś przezwisko! – powiedziała Róża. Jej oczka błyszczały tą cudowną niewinną dziecięcą energią.
– Tak! – zawtórował jej Kostek.
Dzieci od razu zaczęły wymyślać sobie pasujące przezwiska. Jedno chciało mieć lepsze od drugiego. A dorośli się temu przyglądali z uśmiechami. Elżbieta oparła się o ramię swojego męża, a ten objął ją ramieniem.
– Chyba nie dane ci dzisiaj będzie opowiedzenie historii do końca, tato – Marcin nachylił się do swojego ojca.
– Nie szkodzi – powiedział równie cicho Bogdan.
Dzieciaki zaczęły biegać po pokoju bawiąc się w przejęcie bazy, co chwila zmieniając swoje ksywki. Wciąż nie mogli znaleźć tych najlepszych. Zaangażowali nawet Elżbietę, która razem z Kostkiem schowała się za kanapą. Andrzej za to pomagał Różycce.
Marcin za to, chcąc uniknąć rozgardiaszu wymknął się do kuchni. Chciał zrobić dla dzieciaków gorącą czekoladę, a dla dorosłych kawę. Bogdan za to dalej opierał się o kanapę. Zebrał porozrzucane zdjęcia, aby nie zostały uszkodzone podczas dziecięcych zabaw. A on przeglądał zdjęcia. Wracał myślami do wspomnień z minionych lat.
Wciąż pamiętał ten ciepły uścisk swojej matki, gdy stanął w rodzinnym progu w tamte święta. Nawet nie zdążył wejść. Objęła go w progu. Chwyciła go tak mocno, a on słyszał jej słabe łkanie. Odwzajemnił jej uścisk. Schował głowę w jej włosach, napawając sie tym znajomym zapachem szamponu. Cynamon. Nie wiedział, że wtedy jego brat zrobił im zdjęcie. Konstanty w trakcie studiów zaczął interesować się fotografią. Stał się rodzinnym fotografem i często pstrykał im zdjęcia, zwłaszcza gdy o tym nie wiedzieli. Mieli mnóstwo zdjęć niepozowanych. Jak określał jego brat takich autentycznych, pełnych duszy.
Bogdan wziął kolejne zdjęcie. On i Karolina w sadzie wieczorem. Gołe jabłonie, i grusze. Wielkie ponure pnie, a oni oświetlani tylko blaskiem gwiazd. Wyszli wtedy na ten spacer późnym wieczorem po kolacji. Przechadzali się w ciszy, napawając się swoim towarzystwem. Nie potrzebowali słów, ani gestów, starczyła im sama obecność, aby czuć się szczęśliwymi.
Inne zdjęcie przedstawiało cała rodzinę w kuchni. Rodzice Bogdana coś gotowali, Karolina stała przy otwartej szafce. Michał stał obok mnie razem w spiżarni. On trzymał słoiki, a ja je dokładałem. W rogu zdjęcia na dole widoczny był kawałek twarzy Konstantego. To było zaskakujące jak szybko Michał wpasował się w rodzinę Bogdana. Jakby był ich brakującym elementem o którym nie wiedzieli. Jakby znali go od dawna. W każdym z rodziny nawiązał jakąś nić porozumienia.
Kolejne zdjęcie przedstawiało wszystkich w salonie. Na środku znajdowała się wielka choinka. Udekorowana była wszystkimi ozdobami jakie mieli w domu. Złotymi plastikowymi bombkami, jakie rodzice Bogdana kupili, gdy mieli kota. Inne to były stare jeszcze za czasów dzieciństwa Bogdana szklane bombki w różnych kształtach. Mikołaja, Skrzata czy śnieżynka.
Jeszcze inne zdjęcie przedstawiało Bogdana i Michała grających na konsoli. Mieli naprawdę dużo zdjęć z tamtych świąt. Każde jedno niosło ze sobą ciepło i spokój. Tak też się wtedy czuł.
Miłość.
Tak samo jak teraz, chociaż wciąż inaczej.
Niestety dobre chwile się kończyły, a po nich następowały złe. Chociaż może nie tak złe jak późniejsze. Mimo to Bogdan uśmiechnął się gorzko. Święta dały mu nową energię, aby dokończyć szkolenie. Tylko, że wtedy myślał, że wróci do domu w ciągu pół roku.
Bogdan przyjrzał się jeszcze jednemu zdjęciu. On i jego rodzina stojący przed bramą jego bazy w Toruniu. Środek lata, a on w pełnym mundurze. Z lepiej strony stała jego Karolina, mieli splecione dłonie. A po prawej jego matka. Jej twarz była lekko zaczerwieniona, bo płakała chwilę wcześniej. Ojciec stał razem z Konstantym za nimi. Przyjechali wtedy z samego rana. Druga część jego szkolenia miała trwać 3 lata. Specjalistyczne szkolenie przygotowujące do technika obsługującego drony. Bogdan dowiedział się o przedłużeniu od razu jak wrócił z przepustki.
Bogdan wciąż pamiętał jak Jagodziński wszedł do ich kwatery jak on i jego drużyna rozpakowywali się. Wymieniali się opowieściami z domu, przemyconymi wypiekami, czy drobnymi upominkami. Plutonowy Jagodziński wszedł spokojnie do ich sypialni. Nawet zamknął za sobą drzwi. Chłopcy dopiero, gdy plutonowy chrząknął zauważyli jego obecność. Od razu stanęli wyprostowani, zasalutowani. Mimo to dali byli w pogodnych nastrojach.
– Panie Plutonowy, dobrze, że pan wpadł – Bogdan nawet słyszał radosny głos Księżniczki. – Uznaliśmy z drużyna, że należy się Panu prezent.
Prezent dla Jagódki. Wpadli na to po świętach. Zgadali się na Messengerze, znaleźli idealny upominek, przelali pieniądze Księżniczce i gotowe. Brzózka pamięta jak Księżniczka wręczył go plutonowemu.
– To od całego oddziału – powiedział wręczając Jagodzie kartonik.
Przyjął go niepewny, ale z pewną ciekawością. Zła nowina jaką przyniósł ciążyła mu, ale mogła chwilę poczekać. Nie ucieknie. Zdarł z niego kolorowy papier, a potem otworzył pudełko. Wpatrywał się w jego zawartość. W pierwszej chwili przeżył szok. Milczał przez dobrą minutę. A potem roześmiał się.
– Nie wiem czy macie taki tupet, czy odwagę, ale w całej swojej karierze nigdy żadna drużyna jaką uczyłem nie dała mi czegoś takiego – powiedział uśmiechnięty od ucha do ucha Jagoda. – Rozumiem, że to jestem ja? – zapytał, wyciągając z pudełka pluszaka. Była to wielka jagódka ubrana w mundur. Miała czarny beret, a na piersi naszyte cztery czarne paski. Miała poważną minę. – A te małe to pewnie, wy? – zapytał wyciągając mniejszą jagódkę. Ta miała prosty mundur w khaki. Ale miała doczepione musze skrzydełka. – Zgaduje, że to Mucha?
– Zgadza się, panie Plutonowy!
– Cała drużyna tam jest!
– Moja siostra to uszyła!
– Ta nieźle zdarła z nas kasę. Au….
– Zamknij się
– Dobrze, dobrze. Nie bić się – powiedział Jagoda, odkładając pluszaki do pudełka. Położył je na najbliższej komodzie. – Jestem wam bardzo wdzięczny za prezent, ale czas wrócić do rzeczywistości. – Chłopcy widzieli jak ich dowódca się wyprostował, a z twarzy zniknęły resztki uśmiechu. Wiedzieli, że to będzie coś poważnego. – Uznałem, że lepiej żebyście dowiedzieli się ode mnie. I to lepiej teraz niż na koniec szkolenia jak pierwotnie planowano. – Plutonowy zamilkł na moment, rozglądając się po twarzach swoich podopiecznych. – Gratulacje, za wasze wybitne osiągnięcia nie tylko podczas ćwiczeń, ale też i podczas egzaminów dostaliście się na specjalistyczne szkolenie przygotowawcze na technika obsługi dronów.
W pokoju zapanowała grobowa cisza. Żaden z chłopaków nie miał odwagi się odezwać. Czuli jakby znowu coś im odebrano.
– Tato? – głos Marcina wyrwał go z tamtych ponurych wspomnień. Znowu był w swoim domu. Zapomniał, że siedzi na podłodze. Jego syn siedział przy nim z kubkiem kawy. – Dla ciebie.
– Dzięki – powiedział Bogdan, próbując otrząsnąć się ze wspomnień. Zauważył tace z kubkami na stoliczku. Wszyscy mieli już swoje napoje, ale jeden kubek dalej tam stał. – Nie otworzyła ci?
– Nie – powiedział z rezygnacją w głosie Marcin, biorąc długi łyk kawy.
– To chyba nadszedł czas, aby spróbować dziadkowych sztuczek – powiedział Bogdan, dopijając kawę.
– Powodzenia
Bogdan wstał z podłogi. Usłyszał chrupnięcię w kręgosłupie. Czuł jak ścierpł na tej podłodze. To nie były lata, aby mógł tak siedzieć. Wziął kubek z gorącą czekoladą. Powolnym krokiem przeszedł przez salon. Widział jak dzieciaki skończyły zabawę w oblężenie i dopijały gorącą czekoladę. Elżbieta pokazywała im kolejne zdjęcia. Kątem oka dostrzegł uśmiechniętą twarz Karo w sukni ślubnej. Uśmiechnął się delikatnie.
Wspomnienie ich ślubu było dla niego jak żywe. Odbył się w kościele w mieście niedaleko ich rodzinnego miasteczka. Uczestniczyła w nim jedynie najbliższa rodzina i kilku przyjaciół. Świątynię udekorowano białymi różami, które Karolina szczególnie lubiła. Nic więc dziwnego, że każdy wianek składał się niemal wyłącznie z tych kwiatów. Jej suknię uszyła wspólna znajoma pary — długą do ziemi, z odsłoniętymi ramionami, koronką i delikatnymi, białymi kwiatami wplecionymi w materiał.
Wesele zorganizowano w sadzie przy domu Bogdana. Rozstawione stoły ozdobiono starannie przygotowanymi dekoracjami. Dzięki oszczędności miejsca mogli pozwolić sobie na catering z wyższej półki. Nie zabrakło nawet fontanny z czekoladą oraz trzypiętrowego tortu o śmietankowej polewie i czekoladowym nadzieniu. Choć uroczystość była kameralna, dla nich okazała się idealna. Spędzili ten czas w gronie najbliższych, celebrując wyjątkowy moment w swoim życiu.
Tańczyli do białego rana, a następnie wyruszyli w tygodniową podróż w góry. Całe dnie wędrowali szlakami, napawając się zapierającymi dech w piersiach widokami. Jego Karolina zawsze była taka piękna. Ale musiał stawić czoła ich wnuczce, która odziedziczyła ich charaktery.
Wziął głęboki wdech. Zapukał w drzwi.
– Karolciu wpuścisz mnie? Przyniosłem kubek gorącej czekolady