Site Overlay

Ostatnia opowieść mojego dziadka roz. 6

Kostek siedział na dywanie. Tulił do siebie poduszkę, przyglądając się stercie ubrań w jego pokoju. Największa znajdowała się tuż obok niego na podłodze. Parę ubrań leżało na jego łóżku, a jeszcze inna sterta zakryła całe jego krzesło. Nic nie wskazywało na to, które ubrania powinny trafić do jego walizki, a które tu zostaną.

Andrzej stał przy szafie trzymając kilka wieszaków. Obiecał swojej żonie, że pomoże jej przy pakowaniu. Tylko, że nie spodziewał się, że wybranie z Konstantym ubrań będzie takie trudne. Jego syn był bardziej niezdecydowany niż jego własna matka, gdy miała wybierać buty na wyjście do miasta. Westchnął ciężko. Zaczynało go to irytował. Jedyne co udało im się ustalić to trzy sterty ciuchów. Jedyne słowa jakie Kostek powiedział, gdy Andrzej pokazywał mu ubrania.

– Może.

– Nie wiem.

– Chyba.

Zdarzało się, że wzruszał jeszcze ramionami, ale Andrzej potraktował to jako nie wiem. Niestety niewiele to pomogło. Walizka leżała pusta. Wiedział, że Elżbieta skończyła pakować pamiątki rodzinne. Posprzątała strych i pewnie zajeła się pakowaniem ich własnych ubrań. Taka zorganizowana i skrupulatna.

Słyszał jak krążyła między ich sypialnią, a salonem.

Niestety kwestia skrupulatności raczej nie była kluczem.

– Kostek, weź się w garść – westchnął jego ojciec. – Musisz się w końcu zdecydować. To nie jest takie trudne.

Inaczej sprawa się miała z jego małym synkiem. Kostek skubał rąbek koszulki i patrzył na rzeczy rozłożone przed sobą. Nie mógł się skupić. Nie wiedział, które ubrania wybrać. Bo tak naprawdę wcale nie chciał wybierać. Przeprowadzka była jak wielka, nieunikniona chmura, która zbierała się nad jego głową i zaczynała już grzmieć. Naprawdę nie mieli takiego komfortu, aby przedłużać pakowanie chociażby o dzień. Tylko, że on nie umiał wybrać co chce wziąć, a co porzucić na zawsze. A co jakby podjął złą decyzję? Co, jeśli zamiast bluzy z pająkami chciałby mieć fioletową z krokodylem?

– Te – powiedział patrząc przed siebie.

Andrzej ożywił się. Zrobił krok w stronę walizki.

– Te? – wskazał na krzesło, a raczej na zakrywające go stertę ubrań.

– Nie

Zaskoczyło go to, więc podszedł do stery na podłodze. Spojrzał na swojego syna, odczekując potwierdzenia.

– O te ci chodzi?

– O wszystkie – powiedział Kostek, garbiąc się. Spód jego koszulki był coraz bardziej pomięty.

– Kostek – westchnął Andrzej, rozkładając ręce. – Musisz mieć w czym chodzić. Wystarczy wziąć to co najczęściej nosisz.

Wiele rzeczy zaczęło być trudnych w związku z przeprowadzką. Dla dorosłych stanowiła nie lada wyzwanie, a dla dziecka jeszcze większe. W szczególności, że to dziecko nie rozumiało za bardzo jej powodów. Kostek skulił się. Miał nieodpartą ochotę wziąć kciuk do buzi. Lubił to robić, bo wtedy wszytko było w porządku. Ale mama mówiła, że jest na to za duży.

– Chyba przyda wam się pomoc – w drzwiach stanęła Elżbieta.

Opierała się o framugę drzwi. Zwabił ją zrezygnowany głos jej męża. Andrzej poczuł ulgę widząc swoją ukochaną. Kochał swojego syna, ale to Eli miała z nim bardziej emocjonalną więź. Przy nim Konstanty jakoś się przeszył. Bez słów zrozumieli się. Starczyło tylko spojrzenie w oczy. Eli podeszła do Kosta. Usiadła obok niego, pozwalając mu się wtulić. Andrzej wyszedł z pokoju, zostawiając ich samych.

– Chyba nie idzie tak łatwo? – Andrzej wzdrygnął się. W salonie siedział Bogdan. – A ty co? Zapomniałeś, że tu siedzę?

– Nie, tato – usiadł na kanapie po dłuższej chwili.

– Co cię dręczy, bo chyba nie tylko pakowanie.

Andrzej westchnął ciężko, spojrzał na swojego ojca. Mimo tylu zmarszczek z jego twarzy wciąż biła pewna iskra. Mądrość z jaką chętnie się dzielił oraz cierpliwość.

– Jak ty to robisz, że tak z nim rozmawiasz? Nie denerwuje się tak przy tobie, bawi się…

– A czy ciebie chłopcze pogięło? – Bogdan wyprostował się, a jego syn robił coraz większe oczy. – Jeśli zaraz zaczniesz mi nawijać o byciu złym ojcem to to będzie pierwszy raz w życiu jak ode mnie dostaniesz.

Oboje zamilkli. Wpatrywali się w siebie. Andrzej niedowierzał słowom ojca. Co było złego w jego wątpliwościach? Miał prawo je mieć, mając takiego tatę jakiego ma. Chciał mu dorównać, a uważał, że Bogdan ma o wiele lepszą relację z Kostkiem niż on.

– Zdradzę ci wielki sekret – w końcu odezwał się Bogdan szeptem. Andrzej nachylił się, chcąc lepiej słyszeć. – Każdy syn podziwia swojego ojca i nie chce go zawieść.

Andrzej zmarszczył brwi. Nie bardzo wiedział, czy jego ojciec robi sobie z niego żarty, czy daje poradę. Była też szansa, że obydwa.

– Jeśli myślisz, że ty i Marcin się tak przy mnie nie zachowywaliście to chyba powinieneś zbadać sobie pamięć, synku – powiedział Bogdan, czochrając Andrzeja po włosach.

Wzdrygnął się. Od razu zaczął poprawiać włosy. Bogdan wstał z kanapy, kierując się w stronę pokoju wnuczka.

– A obiecałem coś młodemu – dodał Bogdan, znikając za drzwiami sypialni Kostka.

Andrzej skrzyżował ręce na piersi jeszcze przez chwilę wpatrując się w zamknięte drzwi. Mimo wszystko musiał przyznać swojemu ojcu rację.

– Widzę droga przez mękę – skwitował Bogdan widząc rozgardziasz w pokoju. Wyglądało jak po eksplozji wulkanu z ubraniami.

– Powoli dajemy radę – powiedziała Elżbieta, składając bieliznę do walizki.

Kostek siedział wtulony w swoją mamę. Nie odezwał się nawet widząc swojego dziadka.

– Widzę dzisiaj mamy małego ponuraka.

– Troszkę – powiedziała Elżbieta łagodnym głosem, głaszcząc synka po plecach. Ten tylko mocniej się wszczepił w bluzkę swojej mamy.

Bogdan przedarł się przez góry ciuchów, a potem usiadł obok Kostka. Ten tylko na niego spojrzał, ale to starczyło. Dziadek od razu usiadł po turecku, rozkładając ręce. Chłopiec od razu wdrapał się na jego nogi, tuląc się do dziadka. Elżbieta uśmiechnęła się delikatnie, dziękując w taki sposób. Mogła się zająć pakowaniem rzeczy do walizki. Ona nie uważała, że musi o każdą najdrobniejszą rzecz pytać Konstantego. Dobrze wiedziała co lubił. Andrzej czasem za bardzo się starał.

– Ostatnio mówiłem o naszych zaręczynach….

Nie zastanawiałem się nawet minuty. Jak mogłem odmówić Karolinie? Zgodziłem się bez wahania. W tamtej chwili chcieliśmy tylko się tym cieszyć. Nie myśleć o tym, że nie długo wyjadę do wojska i przez jakiś czas się nie zobaczymy.

Pragnęliśmy tej chwili szczęścia, nawet jeśli tak ulotnej w obliczu zmian jakie miały nadejść. Nie tylko związanych z moją służbą. Chyba nie tylko ja i Karo tego potrzebowaliśmy. Pamiętam jak kilka minut później dołączył do nas mój ojciec. Zmartwił się. Chyba z daleka wyglądaliśmy na zmartwionych. Nawet nie zdążył do nas podejść, a my powiedzieliśmy mu o naszych zaręczynach. Stanął jak wryty. Miałem wrażenie, że chce nam coś powiedzieć. Otworzył usta, ale zmarszczył brwi. Uśmiechnął się szczerze, a potem na uścisnął. Mocno i długo.

Powiedział, że musimy to uczcić. Tak rodzinnie, a pracą mieli się zająć pozostali pracownicy ojca.

Nie mogłem przestać się uśmiechać. Karo zresztą też. Moja mama już od progu domyśliła, że stało się coś dobrego. Pogratulowała nam tak jak tata. Zaproponowała, aby otworzył to dobre wino jakie przywieźli z Cypru. W jedne wakacje udało im się pojechać. Kupili wtedy kilka butelek jakiegoś słodkiego wina. Otwierali je na specjalne okazje. Nasze zaręczyny za takie uznali. Nie pytali o to, kiedy chcemy się pobrać. Czy mamy na to pieniądze, a może czy nie śpieszymy się z tym wszystkim. Jestem pewien, że te pytania ich wtedy dręczyły. Mimo to ich nie zadali. Za co byłem im wdzięczny.

Potrzebowaliśmy tego. Takiego rozluźnienia i chwili zapomnienia przed nadchodzącymi zmianami. Nawet mój brat się nie nabijał, czy żartował o wpadce i szybkim ślubie. Po prostu z nami był, ciesząc się tym, że jesteśmy wszyscy razem.

Podobnie upłynęły nam kolejne dni. Praca u ojca jakoś stała się lżejsza. Nie wydawała się już taka męcząca. Mijała też jakoś szybciej, mimo, że pracowałem tyle samo co wcześniej. Tylko wieczory były inne, bo nie spędzałem ich samotnie w pokoju. Byłem z Karoliną. Oglądaliśmy razem filmy, na które jakoś wcześniej nie mogliśmy znaleźć czasu. Spacerowaliśmy po sadzie w chłodne noce, oglądając gwiazdy. Żadne z nas się na nich nie znało. To Kostek umiał wymienić wszystkie konstelacje jakie miał w zasięgu wzroku. Wystarczyło mu jakąś pokazać, a już mówił jaka to gwiazda czy konstelacja. Kto i kiedy ją odkrył, czy innymi ciekawostkami. Ja nie, ale to nie znaczy, że nie byłem kreatywny. Wymyślałem swoje własne konstelacje. Karo się śmiała i razem ze mną układała historie. O małym wilku, który się zgubił, ale mama niedźwiedzica pomogła mu znaleźć drogę do domu. Było też parę innych historii. Karolina często się przy tym śmiała. A ja bardzo lubiłem słuchać jej perlistego śmiechu. Tak cudownego i urzekającego.

Dni mijały spokojnie, jakby były snem. Może sami wtedy tak to postrzegaliśmy, a może tak na to teraz patrzę? Nie jestem pewien, ale wiem, że tamte wydarzenia pozwoliły mi przetrwać wojsko. Wiedziałem, że nie ważne co się stanie, czy jak bardzo się zmienię miałem gdzie wrócić.

Dlatego przyjęcie pożegnalne nie było dla mnie tak ciężkie. Moja mama upiekła ciasto czekoladowe przekładane dżemem z porzeczek. Moje ulubione, ale nie było główną atrakcją. Mój ojciec zaprosił wszystkich moich przyjaciół z liceum. Przyszli nawet moi starzy kumple z drużyny piłkarskiej. Zmienili się, ale powiedzieli, że nie mogą pozwolić mi wyjechać bez pożegnania.

Nawet jeśli wpadli tylko na godzinę, bardzo sobie to ceniłem. Tak samo jak wizytę rodziców Karoliny. Wiedziałem, że jej ojciec mnie po prostu nie lubił. Nawet tego nie krył, ale wtedy przyszedł. Pożyczył mi nawet szczęścia, co prawda to było zwykłe “powodzenia”, ale na niego to było coś wielkiego. Przejęcie było takie słodko-gorzkie, bo mimo, że dobrze się bawiliśmy mojego wyjazdu nie dało się odwlec. Mimo, że przegadaliśmy z Karo całą noc o tym co nadejdzie. O tym, że mam się nie dać w wojsku, że będą mnie traktować dość ostro to mam pamiętać jaki jestem. Nie dać zdusić w sobie humoru czy wrażliwości jaką we mnie kochała. Obiecałem jej to, a w zamian chciałem, aby nie tęskniła za mną tak bardzo. Aby wychodziła z przyjaciółmi nawet jeśli będzie jej mnie brakować. Aby nie siedziała sama myśląc o mnie. Naburmuszyła się, ale obiecała mi to.

Powiedziałem jej też, że zrobię wszystko, aby dostać przepustkę na święta. Nawet jakby to miał być tylko jeden dzień. Rano wstaliśmy, szybko przebrałem się w czyste ciuchy. Pierścionek od Karoliny założyłem na rzemyk i założyłem na szyję. Miałem go przy sobie przez cały swój trening schowany pod koszulą.

Przydał się. Dawał mi siłę po ciężkim dniu, gdy trening był zbyt ciężki, a ja zostałem zmieszany z błotem. Leżąc w łóżku miałem przy sobie tamten pierścionek. Dzięki temu miałem siłę, aby kolejnego dnia wstać. Trudy i męki jako zdawały się łatwiejsze do zniesienia.

Tak, ale wyjazd. Przed całą imprezą ojciec zarządził, że tylko on mnie odwiezie. Miało to pomóc w uniknięciu niepotrzebnych dramatów. Mimo to było smutno. Moja mama długo mnie przytulała. Nie chciała puścić, ale ja tak samo. Wydawała się wtedy taka drobna. Chociaż, chyba to ja nie zrozumiałem, że byłem już dorosły. Czułem, że jeśli ją puszczę to jakbym stracił część siebie. Niewinne i beztroskie życie dzieciaka.

– Młody – Kostek poklepał mnie po ramieniu. – Chyba wam się spieszy, co nie?

Mama rozluźniła uścisk. Ucałowała mnie jeszcze w policzek. Uśmiechnęła się lekko, nawet nie zdążyłem się jej przyjrzeć. Wróciła do domu i nawet się nie obejrzała. Później dowiedziałem się od mojego brata, że mama przepłakała resztę dnia. Nie chciała, abym to widział. Chciała, abym zapamiętał jej uśmiech, a nie łzy.

Zrozumiałem to dużo później już sam będąc rodzicem. Chciała mi okazać wsparcie, gdy tak bardzo się bałem. Rodzice nie są idealni. Nie znają odpowiedzi na wszystkie pytania, ale są i kochają.

Gdy mama zniknęła w domu, pożegnałem się z resztą rodziny. Kostek trochę się ze mną przedrzeźniał. Tak jakby nic miało się nie zmienić. Jakbym wcale nie wyjeżdżał. Chyba jako jedyny zachowywał się normalnie. Karo ucałowałem i powiedziałem jej, aby poszła się przespać. Nie wyglądała za dobrze. Worki pod oczami nie dodawały jej uroku. Mi pewnie też.

Jak tylko wsiadłem do auta od razu zasnąłem. Przespałem prawie całą trasę.

– Bogdan – poczułem szturchnięcie w ramię. – Będziemy za jakąś godzinę. Lepiej, żeby nie widzieli się tak zaspanego.

Przeciągnąłem się. Byłem tak zmęczony, że przez moment nie kojarzyłem gdzie jestem. Ale ojciec przywrócił mnie na ziemię.

– Nie podskakuj tam, okej?

– Pewnie. Dopiero drugiego dnia mam w planach ogolić komuś łeb w nocy – powiedziałem ironiczne. – Potem może wymknę się na miasto na jakąś imprezę.

– Bogdan – powiedział ostro mój ojciec. Rzadko w jego głosie było słychać taką powagę. – Mówię poważnie. Nie prowokuj nikogo, bo ich zadaniem jest was wymęczyć. Mogą nawet być okrutni i cię poniżać, ale nie możesz im się dać. – Słuchałem go uważnie. Ojciec rzadko mówił o wojsku. – Nie chodzi o to, abyś był uparty i z nimi walczył. Bo to oni mają władzę, a nie ty – Raz ojciec tylko wspomniał, że to nie są wspomnienia, do których chętnie wraca. A najlepiej by o nich zapomniał. Nie po to, aby mnie nastraszyć, a żebym nie wpakował się w takie tarapaty jak on. – Staraj się być niezauważony. Nie wyróżniaj się. Nie bądź ani pierwszy, ani ostatni. Nikt nie będzie się tobą wtedy przejmował, czy zapamięta twoje imię. To może sprawić, że twoje szkolenie będzie chociaż trochę znośne.

– Nie przesadzasz czasem? – słyszałem i czytałem wiele o wojsku, gdy okazało się, że mam tam trafić. W połowę rzeczy nie wierzyłem. Przede wszystkim w takie okrutne traktowanie rekrutów. O jakimś zmuszaniu świeżaków do jedzenia na czas i jeśli nie zdążą zabierania im posiłków. Budzenia o nieludzkich porach, czy ćwiczenia aż do granic wycieńczenia. Nie wierzyłem w to, bo to po prostu było nieludzkie.

– A chcesz wiedzieć, co to znaczy przycinać trawnik nożyczkami do paznokci? – powiedział ojciec. Wciąż patrzył na drogę, ale jego głos utkwił mi w pamięci. Był taki suchy. Jakby wyprany z emocji. Zmroziło mnie. Później nie podważałem słów ojca. To starczyło mi za dowód.

Reszta drogi minęła mi na wysłuchiwaniu rad ojca. Jak to się wtapiać i nikomu nie podpaść. Doradził też, że nie ważne co zrobię i tak kotowanie mnie nie ominie. Ale przynajmniej mógłbym sprawić, aby było jak najmniej upokarzaające. Słuchałem go.

A potem zajechaliśmy pod bramę. Baza znajdowała się poza miastem, a raczej przy jego granicy. Otoczona była lasem, a od drogi praktycznie nie było jej widać. Gdyby nie znak, że to teren wojskowy nikt nie zwróciłby na to miejsce uwagi. No może poza wysokim płotem. Od razu jak się zatrzymaliśmy, podszedł do nas jeden z żołnierzy.

Ojciec od razu obniżył szybę.

– Dowód tożsamości i wezwanie do wojska proszę – powiedział chłodno żołnierz. Jakoś tak trochę mnie zmroziło. Może dlatego, że to stawało się coraz bardziej realne? Słyszałem jego słowa, ale jakby nie docierał do mnie ich sens. Żołnierz chyba to zobaczył, bo od razu mnie pogonił. – Szybko, nie mam całego dnia. Muszę przyjąć jeszcze 30 takich szczeniaków jak ty.

Speszony wymamrotałem jakieś przeprosiny, grzebiąc w swoim plecaku. Nie minęła nawet minuta, a podałem wojskowemu wszystkie papiery. Mruknął coś o tym, że jestem jak ślimak.

– Wygląda, że wszystko się zgadza, Brzozowski – powiedział oddając mi papiery. – Pożegnaj się z tatusiem i idź na plac główny do reszty rekrutów.

Po czym po prostu sobie poszedł. Chłodne powitanie, nie ma co. Pożegnałem się z ojcem. Przytulił mnie, a ja to odwzajemniłem. Silne ramiona ojca, które ostatni raz objęły chłopca jakim wtedy byłem. Bo z wojska wróciłem już jako mężczyzna. Ale wtedy bardzo się bałem, a ten prosty gest dał mi otuchy. Nie obchodziły mnie nawet słowa żołnierza, który palnął coś o beksie i, że tatuś nie może mnie odprowadzić za rączkę na plac.

Gdyby to nie było wojsko i nie zastosowałbym się do rad ojca, to palnąłbym coś głupiego. Naprawdę miałem ochotę się odgryźć, ale ugryzłem się w język. Nie chciałem pakować się w kłopoty pierwszego dnia. Pomachałem tylko ojcu jak odjeżdżał. A potem pomaszerowałem na plac. Starałem się nie rozglądać na boki, ale to było silniejsze ode mnie. Wszystkie budynki były takie same, Niskie żółte budynki z paroma oknami. Niewyróżniające się. A wszędzie chodzili żołnierze. Większość chodziła grupkami. Niektórzy ćwiczyli, jedni rozmawiali, a inni zdawali się po prostu zajęci sobą. Wszystko wydawało się jakoś dziwnie normalnie, a jednak czułem się bardzo przytłoczony. Niby ci ludzie zachowywali się swobodnie, ale czułem jakbym się dusił. Podszedłem do reszty chłopaków stojących na środku placu. Oni w przeciwieństwie do reszty bardzo się wyróżniali. Nie tylko cywilnymi ubraniami – od zwykłych jeansów, i tshirtów po kolorowe koszulki ze wzorami z filmów czy komiksów. Czuć było od nich strach. Rozglądali się na boki, czekając na to co ma nadejść. Tylko kilku z nich wydawało się w pełni zrelaksowanych.

– Jak owieczki wystawione na rzeź, co? – usłyszałem za sobą głos. A potem poczułem jak ktoś się o mnie opiera. Zobaczyłem chłopaka w moim wieku. Był wyższy niż ja. Blondyn. Trochę w pierwszej chwili mnie zamurowało. Taka butność i otwartość. Nie spodziewałem się czegoś takiego. Ale miał rację.

– Trochę – odparłem po dłużej chwili. – Wszyscy doskonale nas widzą. Pewnie nawet normalnie nie ma tylu ludzi na placu.

– Podziwiają szczeniaki? – zadrwił chłopak.

– Raczej szukają ofiary

– Jak sępy

Zaśmialiśmy się w tym samym momencie.

Od razu złapaliśmy ze sobą kontakt. Starczyło parę słów, a czułem, że ten chłopak myśli i czuje to samo co ja. Ten sam humor.

– Michał Wierzbicki – powiedział chłopak podając mi rękę.

– Bogdan Brzozowski – odparłem odwzajemniając uścisk.

– Brzózka? – uśmiechnął się.

– Wierzba?

Dobraliśmy się i to bardzo. Dwaj kretyni, dla których wojsko było za nudne, a obiecałem ojcu, że nie będę pakować się w kłopoty. Z Michałem tak się nie dało, ale dzięki niemu to stało się naprawdę ciekawym doświadczeniem. Na swój sposób zabawnym, zresztą wiesz, jak to bywa z twoim dziadkiem.

Z apelu niewiele zapamiętałem. Co chwila nabijaliśmy się z reszty. Drobne śmiechy z tych, co wystraszyli się, że zostaną ostrzyżeni na zapałkę. Jeden gościu z plerezą gadał cały czas, że nie mogą go obciąć, bo to łamie prawa człowieka. Prawie wybuchliśmy z Michałem ze śmiechem. Gościu dyskutował z plutonowym Jagodzińskim. Jagodzińskiego nic nie ruszało. Wysłuchał chłopaka, a potem chłodno powiedział, że ma się ustawić w kolejce do strzyżenia. A jeśli dalej będzie taki uparty sam Jagodziński go ostrzyże, ale nie na zapałkę, a na zero starą brzytwą. Jagódka, bo tak nazywaliśmy plutonowego, gdy go obok nie było, zatrzymał się na nas. Od razu z Michałem zamilkliśmy. Jego wzrok był lodowaty.

Później powiedział nam kto do jakiego oddziału będzie należeć i go będzie dowódcą. My mieliśmy ten zaszczyt, że plutonowy Jagodziński został dwódcą moim i Michała. Nie byłem pewien czy to dobrze wróżyło. W szczególności jak dowódca zgarnął nas na bok, gdy prowadził nas do koszar.

– Uważacie, że apel był zabawny? – odezwał się chłodno. Nie patrzył na nas. Po prostu szedł obok z poważną miną. Nic nie zdradzała, ale my i tak nie potrafiliśmy się odezwać. – Zobaczymy, czy będziecie się tak śmiać, gdy będę wam kazać śpiewać hymn w samych slipkach.

Przyjęliśmy jego uwagę do wiadomości. Nie odpowiedzieliśmy i chyba uznał to, za to, że nie będziemy już śmieszkować. Szliśmy tylko w ciszy do koszar, a Jagodziński tuż obok nas. Pokazał nam budynek i kazał się “rozgościć”, ale jednocześnie pamiętać, że to nie jest dom i nikt nas tu ulgowo traktować nie będzie. Zajęliśmy się rozpakowywaniem. Ja i Michał zajęliśmy jedną pryczę. Moje łożko było na dole, a Michał wziął górne. Nie miałem wiele do rozpakowania oprócz ubrań czy paru zdjęć z rodziną. Może książkę czy dwie jeszcze ze sobą miałem. Chociaż i tak mudury czekały już na nas na łóżkach. Równo złożone w kostkę. Przyglądałem się mu, ale moją uwagę odwrócił Jagodziński.

Stał przed budynkiem i wpatrywał się w plac. Tak po prostu. Nie widziałem jego miny, bo stał tyłem. Ale potem jego postura na moment się rozluźniła. A potem poszedł dalej. Zdziwiło mnie to na tyle, że zapadło mi głęboko w pamięć. Dopiero parę tygodni później zrozumiałem o co chodzi. Wyjaśniło to wiele rzeczy, ale nie chcę ci psuć opowieści.

Mieliśmy się rozpakować oraz posprzątać koszary. Nie bardzo miałem pojęcie co tam mamy sprzątać, ale nie chciałem dyskutować. Zająłem się rozkładaniem rzeczy. Nie miałem tego wiele. Wziąłem tylko kilka książek, parę cywilnych ubrań oraz zdjęć. Wszystko to bez problemu zmieściło się w małej szafce na kluczyk przy łóżku. Cały mój dobytek, zredukowany do tylko paru rzeczy. Było to trochę przytłaczające. Pochłonęłyby mnie takie myśli, gdyby nie rozgardiasz w naszym pokoju. Było nas w sumie piętnastu chłopaków, razem ze mną i Michałem. Nie mogło być cicho w takim miejscu. Jeden z chłopaków wyjął z walizki słoik z bigosem.

– Kurcze! A mówiłem, że ma mi tego nie pakować!

– Hej, czy to bigos?!

– Chyba ktoś tu się nie umie pakować!

– Zamknij się!

Wierzba szturchnął mnie w ramię, odwracając uwagę od naszych kolegów z pokoju. Oprócz tego, że jeden miał ze sobą bigos, drugi przyjechał z pełną walizką ubrań. Narzekał, że nie ma gdzie schować swoich rzeczy.

Teraz zacznie się przedstawienie – szepnął Michał. Początkowo nie wiedziałem o co mu chodzi, ale zrozumiałem jak do naszego pokoju wparował jakiś kapral.

– Co wy do jasnej cholery odstawiacie?! – wrzasnął tak głośno, pojawiając się znikąd. Jakby tylko czekał pod naszymi drzwiami, aby tak wparować do środka. – Nie jesteście tu na wczasach! To są koszary! Zachowujcie się!

Wszyscy zamilkli. Nikt z nas nie odważył się odezwać. Tak poznaliśmy kaprala Borsuka i to nie była jego ksywka. Naprawdę nazywał się Władysław Borsuk. Wredny, mściwy i małostkowy człowiek. Czepiał się wszystkiego czego tylko mógł, a wtedy tylko się zaczęło. Zbeształ nas na czym świat stoi. Jakbyśmy byli gównem. Gadał coś o tym, że wakacje się skończyły, a on nam pokaże prawdziwe piekło życia. Kazał nam wyczyścić nasz pokój. Przyniósł jakieś szmatki i kazał wyszorować każdą nawet najmniejszą powierzchnię w pokoju. Nie ważne, że pokój był czysty. Mieliśmy szorować każdą fugę. Robiliśmy to aż do wieczornego apelu. Jeden rekrut tak złamał paznokcie, że krew mu leciała. Załatwił sobie wycieczkę do ambulatorium, a Borsuk mówił na niego do końca treningu Księżniczka. Gościu był naprawdę w porządku. Po treningu dostał się na studia informatyczne. Później też ze mną pracował, gdy ja zajmowałem się dronami.

Ale tak wracając do szkolenia. Wieczorem Jagódka wyjaśnił jak będą wyglądać kolejne miesiące naszego treningu. Oprócz typowego treningu fizycznego czekało nas szkolenie specjalistyczne. Większość z nas była załamana, gdy przedstawiono nam plan. Ja też. Ile pracy nas czekało. Na początku mieliśmy poznać teorię. Rodzaje dronów oraz ich budowę, czy to jaka jest ich rola na polu walki. Do tego jeszcze praw międzynarodowe. Wszystkie te paragrafy śniły mi się po nocach. Zresztą nie tylko mi. Po dwóch miesiącach nauki, gdy ktoś budził Księżniczkę to ten recytował paragrafy. Chociaż najbardziej interesujące były zajęcia z taktyki i strategii. Uczyliśmy się rozpoznawać cele, czy komunikacji z piechotą. Analizowaliśmy rzeczywiste operacje. Podzieleni w pary omawialiśmy co poszło dobrze, a co źle. Mieliśmy też opracować własne strategie. Z Michałem błyszczeliśmy na tych zajęciach, chociaż instruktor mówił że mam niesamowity umysł. Co okazało się później bardzo przydatne. Moje ulubione były zajęcia z symulatorami dronów. Przypominało to trochę gry wojskowe, jeśli chodziło o urządzenia. Operowanie joystickiem, śledzenie celu czy sprawdzanie map. Symulowaliśmy różne ataki czy loty w trudnych warunkach. Ale dopiero pod koniec mogliśmy sterować prawdziwymi dronami na poligonie za miastem. Tylko przez kilka tygodni, więcej doświadczenia nabyłem na drugim szkoleniu. Michał był moim drugim nawigatorem. Byliśmy zgraną ekipą.

Miałem się nie wyróżniać, a jak to miał Michał stałem się gwiazdą naszego oddziału. Nauka nie była trudna, nawet trening specjalistyczny. Moją zmorą był trening fizyczny. Koszmar. Borsuk z jakiegoś nieznanego mi na początku powodu obrał sobie mnie za cel. Chciał mnie zgnoić. Nie ważne, że nie odbiegałem od reszty, to i tak miałem biegać dodatkowe okrążenia wokół placu. Michał się stawiał, że nie może mi kazać tak biegać, aż do wyczerpania. Za co Wierzba biegał razem ze mną. Potrafiliśmy po takiej kilkugodzinnej sesji biegania paść na ziemię. Księżniczka przychodził do nas wtedy z butelkami z wodą. Później jak wycięliśmy Borsukowi numer zyskaliśmy szacunek reszty chłopaków z drużyny. Zżyliśmy się. Biegali wtedy razem z nami. Lekkim truchtem wokół placu. Borsuka szlag trafił przez nas. Darł się, że mamy biegać, bo to nie spacerniak. A myśmy wtedy odpowiadali, że przecież biegniemy. Nie powiedział tylko jak i ile to ma trwać.

Ale jeśli chodzi o ten numer, to to było, gdy wróciliśmy z zajęć teoretycznych. Kolejnego dnia mieliśmy mieć test z wiedzy. Budowa dronów, rodzaje i ich przeznaczenie na polu walki. Masa teorii, ale najgorsze było to, że test miał być pod koniec miesiąca, a instruktor przełożył go o dwa tygodnie. Dlaczego? Raz, bo mógł. Dwa, nikt nie może mu tego zabronić. A po trzy, chce pokazać nam, że wojsko to nie szkolenie się pod testy tylko coś co może okazać się nam bardzo przydatne w przyszłości. Chociaż wtedy, gdy nam to powiedział uważaliśmy, że jest po prostu wredny. Mieliśmy w planach uczyć się z chłopakami. Gdzieś w pierwszym miesiącu odkryliśmy, że niektórzy z nas lepiej radzą sobie z strategią, a inni z samą budową dronów, czy jak Księżniczka z paragrafami. Uczyliśmy się razem, co dawało o wiele lepsze efekty. Osiągaliśmy dzięki temu lepsze wyniki niż inne grupy i nie dostawaliśmy karnych zadań, więc mogliśmy spędzać nas czas wolny jak mieliśmy ochotę.

Chociaż Borsuk miał inne plany. Przygotowaliśmy się z chłopakami do nauki. Wierzba załatwił skądś przekąski. Chipsy, paluszki solone, czy czekoladę. Do dzisiaj nie chce mi zdradzić tego jak potrafił to załatwić. Zasłaniał się tym, że nie zdradzi swojej wtyki, nawet po tylu latach! Menda z niego.

– Tato!

– Och przepraszam. Ale taka prawda.

– Co to znaczy menda?

– …

– Wracając…

Borsuk jak to miał w zwyczaju wparował do naszego pokoju z hukiem. Mieliśmy mały zakład, kiedy takim wejściem wyrwie drzwi z framugi. Myślałem, że wyrwie je przed świętami, ale zrobił to dopiero w lutym jak Wierzba i Suchy…

Racja, nie wspomniałem wcześniej o Suchym. Dzielił pryczę z Księżniczką. Nazywał się Henryk Cichocki. Porządny gość z głową na karku. Gaduła jakich mało, ale spalił każdy dowcip jaki opowiadał. A to jakieś pomieszał, a to za wcześniej wyszedł z puentą, a to kompletnie nie wpasował się w moment. To on i Wierzba zablokowali na noc drzwi do naszego pokoju. Chcieliśmy się wyspać, po ciężkim treningu bez nocnych wizyt Borsuka czy paru innych starszych rekrutów, którym nie w smak były nasze wyniki. Nie robili nic znaczącego, ale nie chcieliśmy znowu spędzać poranka na szukaniu naszych ubrań po bazie. Głównie broniliśmy się przed nimi. Nie sądziliśmy, że Borsuk dwie noce pod rząd wparuje do nas. Chryste jak on walnął w te drzwi. Wyrwał je wraz z framugą, a huk był taki, że od razu nas pobudził.

A on tam leżał. Na tych drzwiach i nie ruszał się. Księżniczka spanikował i darł się, że Borsuk jest martwy. Paru chłopaków po prostu patrzyło. Chyba nie dowierzali w to co się stało. Nie dziwiłem im się. To było surrealistyczne. Ale widzieliśmy światła za oknami, ktoś mógł w każdej chwili wejść, a my mieć poważne kłopoty. Wyskoczyłem z łóżka, podbiegając do Borsuka. Walnął tak mocno w te drzwi, że leżał nieprzytomny. Chociaż czemu tu się dziwić, zawsze wchodził z pełnym impetem. To mogło boleć, jak wbiegniecie na ścianę. Cóż trochę sam był sobie winny. Michał zareagował jako drugi. Zabrał Suchego, by szybko usunęli swoją konstrukcję. Kilka desek i sznurków. Suchy schował je w łazience pod kratą jaką zdemontował podczas sprzątania. Zero dowodów zero winy. Natomiast ja z paroma innymi chłopakami zanieśliśmy nieprzytomnego Borsuka do ambulatorium. Co prawda po drodze spotkaliśmy naszego plutonowego. Był bardzo ciekaw, co się stało Borsukowi. My tylko odpowiedzieliśmy, że chyba drzwi się zatrzasnęły, a Borsuk wleciał razem z nimi. Nic więcej, bo udawaliśmy, że nic więcej nie wiemy. Nie mam pojęcia czy nam uwierzył czy nie. Ale nic nie powiedział, aby nie zostaliśmy ukarani. Borsuk też przestał tak wparowywać do naszego pokoju. Kulturalnie otwierał drzwi. Podobno dostał od Dziadka reprymendę o niszczeniu mienia. Dziadek?

Chodzi o Pułkownika Stefana “Stalowego” Grudę. Był dowódcą naszej bazy. Gdy zacząłem szkolenie był kilka lat przed emeryturą, ale werwy miał tyle co my. Zresztą raz nas przegonił na torze przeszkód. Usłyszał nas jak żartowaliśmy o jego rekordzie na ścieżce zdrowia jak ją nazywaliśmy zdrobniale. Ścianka wspinaczkowa, bieg przez opony, skoki w piachu, czy tunel do przeczołgania się.

– Ten rekord to pewnie jeszcze za czasów, kiedy dinozaury maszerowały po placu apelowym – powiedział Suchy, a Michał zaśmiał się.

– Jak raz ci się udało! – powiedziałem klepiąc Suchego w ramię. Udało mu się nas rozbawić.

– Rzeczywiście nawet ślepej kurze trafi się ziarno – usłyszeliśmy za sobą spokojny, ale ostry ton. Aż przebiegł mi dreszcz po plecach jak zobaczyłem za nami Dziadka Grudę. Widziałem nas oczami wyobraźni jak będziemy czyścić plac apelowy szczoteczkami do zębów. – To może sierściuchy chcą na własne oczy zobaczyć, jak to robią starsi?

Po tych słowach zaprezentował nam jak przejść ścieżkę zdrowia w zaledwie minutę i czterdzieści trzy sekundy. U nas rekord należał do Księżniczki. Trzy minuty i piętnaście sekund. Mówiąc, że szczęki nam opadły to jak nie powiedzieć nic.

Co? Kawał na Borsuku? I nauka do egzaminu? Ach, tak. Tak. Uczyliśmy się, a Borsuk wparował do naszego pokoju, mówiąc, że tego wieczora nie ma szansy na “piżama party”. Pod jego okiem sprzątaliśmy stołówkę. Nie ważne, że to nie była nasza kolej. Cały wieczór nam to zajęło. Byliśmy tak zmęczeni, że nie w głowie była nam nauka. Sądziliśmy, że zrobił to specjalnie, aby noga nam się powinęła na egzaminie. Jego ambicją chyba stało się złamanie naszej “dobrej passy” albo też zgnojenie nas. Uznaliśmy z chłopakami, że mamy tego dość. Poczekaliśmy, aż zaśnie i ja, Wierzba i Suchy zakradliśmy się do jego pokoju. Był on w drugim budynku, który przylegał tuż do naszych koszar. Na szczęśćie nie zamknął drzwi na klucz. Chyba był tak pewny, że nikt się do niego nie włamie, więc ich nie zamykał. Wyjęliśmy baterie z jego budzika i zabraliśmy mu wszystkie ubrania. Nie miał tego wiele. Przekazaliśmy je chłopakom, którzy czekali na nas na zewnątrz, aby porozwieszali je na drzewach. Natomiast Księżniczka dodał barwniki do szamponu i mydła. Potem poszliśmy grzecznie spać. Według naszego planu Borsuk zaspał, a nam udało się wyjść zanim wstał. Byliśmy akurat na śniadaniu, gdy Borsuk wparował do stołówki owinięty w ręcznik. Był cały niebieski jak smerf. Darł się, że postawi nas przed sądem wojskowym za ten numer. Że zmusi nas do wyszorowania kibli szczoteczkami do zębów, a potem do umycia naszych zębów. Ale ludzi nie mogli wytrzymać. Cała stołówka się śmiała. Nawet Jagódka, czy paru innych plutonowych Dopiero, gdy zjawił się Dziadek Gruda sprawa ucichła. Wyprowadził Borsuka i kazał się mu ogarnąć. Nie mam pojęcia jakim cudem nie zostaliśmy za to ukarani. Jagódka powiedział nam tylko, że nie ma dowodów na naszą winę, a potencjalnych sprawców było zbyt wielu. Niewielu go lubiło czy tolerowało, więc jakoś winny się nie znalazł. A Borsuk nauczył się zamykać drzwi do pokoju. Chociaż nie każdy nasz numer skończył się w taki sposób. Innym razem…

Co?

Jak nam poszedł egzamin?

Dobrze. Dostaliśmy kilkugodzinną przepustkę na weekend. Wręczył nam je sam Dziadek Gruda. Wiadomo wybitne osiągniecia na egzaminach, więc ten zaszczyt miał sam pułkownik. Było oficjalne przemówienie i wręczenie przepustek, bo to w końcu było coś wyjątkowego. Przepustki za wysokie wyniki na egzaminie i to jako świeżaki. Rzadki widok. Jeszcze rzadszym były słowa Grudy. Po przemówieniu, gdy wręczał nam przepustki każdemu z nas uścisnął dłoń. Na końcu mnie. Nachylił się do mnie.

– Jagodowe Komando, co? – poczułem, jak mnie zlał zimny pot. Nie musiałem nawet patrzeć na Jagodzińskiego, który stał obok mnie. Czułem na sobie jego świdrujący wzrok. Chociaż nie wiem, czy gorsze nie było parsknięcie Michała. – Zobaczymy, czy wrócicie w jednym kawałku i bez niebieskich plam na mundurach.

Niestety nie wiedzieliśmy czy wzmianka o niebieskich plamach była o Borsuku, czy nawiązaniem do naszej nazwy. Co?

Nie mówiłem o Jagodowym Komando? Musiałem. Na pewno. Chłopaki wymyślili to w pierwszym tygodniu służby. Dobrze, ale to nie ważne. Na szczęście Jagoda nie urwał nam głów za tę nazwę. Ujął, że Jagodowe Komando było lepsze niż Jagódki jak określiła się jego poprzednia drużyna.

Wykorzystaliśmy ją w najbliższą sobotę na wycieczkę do Torunia. Jeden z naszych był akurat z tego miasta, a raczej z jego okolic. Jak on się nazywał… Wypadło mi z głowy, ale wołaliśmy na niego Mucha. Tylko dlaczego? Nie był osobą irytującą. W żadnym wypadku. Był bardzo towarzyski. Oprowadził nas po mieście, pokazując, gdzie można zjeść coś dobrego. Nasz pierwszy wypad do Torunia skończył jako wycieczka po lokalnym restauracjach czy knajpach. A do jakieś zapiekanki, ciasta, pizza. Wszystko czego nie jedliśmy przez ostatnie dwa miesiące. Był to genialny wypad. Od dawna mogłem poczuć się normalnie. Bez Borsuka stojącego nad nami przy obiedzie i drącego się, że mamy się śpieszyć, bo to nie piknik. IV drużyna nie dręczyła Księżniczki podczas posiłków, czy ogólnie taki rygor. Nawet nam się ciężko wracało do bazy. Nie chcieliśmy znowu przeżywać tego rygoru i pomiatania. Ale co mogliśmy zrobić? Żartowaliśmy o tym jak moglibyśmy wrócić do domu. Uciec do innego kraju. Suchy gadał, że uciekłby do Grenlandii. Gdy spytaliśmy go dlaczego, to powiedział, że ta nie znalazłby go jego ojciec, gdyby dowiedział się o jego dezercji. Dzięki temu wróciliśmy z naszej przepustki w bardziej radosnym nastroju. I z ambicją, by zdobyć kolejne. To niestety nie było takie łatwe.

Głównie przez to, że wywinęliśmy parę numerów, o których dowództwo się dowiedziało. Jak o handlu czekoladą. Bo u nas w sklepiku w bazie mogliśmy kupić tylko taką czekoladę najtańszą, chociaż tam kosztowała o wiele więcej. Ale była okropna jakiś produkt czekolado podobny, że to w sobie nawet kakao nie miało. Nikt jej nie kupował, chyba, że był desperatem. Michał i Mucha uznali to za dobry powód, aby otworzyć w bazie mały biznes. Na przepustkach kupowaliśmy czekoladę, przemycając ją w kurtkach. W podszewkach dokładniej. Księżniczka, który jak się okazało był całkiem niezły w szyciu, zrobił nam w kurtkach takie kieszonki. W jaki sposób nie mam pojęcia, ale jeśli nie wiedziałeś to nie mogłeś ich znaleźć. Cudu dokonał. Nawet w paru zimowych mundurach to zrobił. Nie ważne jak nie mogli znaleźć tych tabliczek czekolady. Później chowaliśmy je w materacu. Mieliśmy taki jeden wolny w naszym pokoju. Była nas nieparzysta liczba, bo jakiś chłopak, który miał do nas trafić połamał się. Chyba miednicę, ale nie jestem pewien. Na pewno wylądował na pół roku w łóżku i zmieniono mu klasyfikacje. Gdy zauważyliśmy, że nasz handel się sprawdza, a ścieżki są bezpieczne… okej. Chodzi o to, że osoby, które od nas kupowały nie wydałyby nas, a miejsca, gdzie miałoby dochodzić do wymiany nie byłyby pod okiem dowództwa. Robiliśmy do w magazynie, gdy któryś z nas miał tam wartę albo w spiżarni. Czasem w bibliotece. Mieliśmy taką małą z wojskowymi książkami, ale też z kilkoma półkami wypełnionymi powieściami. Michał miał durny pomysł wydrążenia jednej z książek, aby służyła do przekazywania kontrabandy. Ale wybiłem mu to z głowy. Mogliśmy przemycać słodycze do bazy, ale nie niszczyć książki. Trzeba się szanować.

Niestety trwało to kilka tygodni. Borsuk złapał jednego z nas w bibliotece. Czysty przypadek. Nikt nie wiedział z dowództwa o naszym interesie, chociaż może niektórzy przymykali na to oko. Zwłaszcza jak Suchy zauważył jak jeden plutonowy wychodząc z magazynku wypadł mu papierek po snikersie. Była szansa, że jakiś szansa, że któryś z naszych klientów kupował słodycze dla przełożonych. Ale jak mówiłem nakrył nas Borsuk i od razu zatargał nasz oddział przed oblicze Dziadka Grudy. Najgorszy dzień jaki miałem podczas szkolenia. Gorszego naprawdę nie było.

Staliśmy tam wszyscy. Borsuk od razu domyślił się, że cała nasza drużyna musiała być w to zamieszana, a przez to Jagódka też wylądował na dywaniku. My staliśmy tam ze spuszczonymi głowami, gdy Borsuk wymieniał złamane przez nas punkty regulaminu. Zrobił to z tym swoim parszywym uśmieszkiem. Mucha powiedział nam potem, że miał ochotę przywalić mu w gębę. Zresztą nie tylko on. Myślę, że nasz plutonowy też z chęcią by to zrobił. A Gruda?

Wtedy z chłopakami zrozumieliśmy, dlaczego wołają na niego Stalowy. Siedział przy tym swoim wielkim dębowym biurku. Lustrował wzrokiem każdego z nas. Surowym wzrokiem, niezdradzającym żadnych emocji. Ale miałem wrażenie, że atmosfera w pokoju jest tak ciężka i gęsta, że można ją ciąć nożem. Micha powiedział, że było tam tak duszno, że myślał, że zemdleje. Chociaż najgorszy był moment, gdy Borsuk naciskał, abyśmy się przyznali kto był głową operacji.

– Który z was to wymyślił? No dalej! Kto odpowiadał za przemyt? Kto ustalił miejsca?! Kto kupował! Jak podacie nazwisko kara dla reszty będzie lżejsza.

Darł się na nas. Przez moment myślałem, że za chwilę wszystko się posypie. W końcu to był pomysł Michała, a ja mu pomagałem. Reszta chłopaków dołączyła z doskoku. Zaskoczyli mnie.

– Akcja drużynowa, panie Kapralu – powiedział głośno i wyraźnie bez zająknięcia Księżniczka. Nie skulił się przed wzrokiem Borsuka, a zwykle wzdrygał się, gdy ten podnosił głos.

– Wszyscy jesteśmy winni – dodał Suchy.

Borsuk, aż gotował się w środku. Żyłka mu pulsowała na czole. Aż dziwne, że mu nie pękła. Chyba chciał nas złamać. Zniszczyć to co wypracowaliśmy. To zaufanie jakie mieliśmy. Ale mu się nie udało. Wkurwiło go to.

– Lojalność… to cenna cecha w armii. – Na te słowa Grudy drgnąłem. Miałem malutką nadzieję, że kara nie będzie tak surowa. – Ale za złamanie regulaminu… wszyscy ponoszą konsekwencje. – Gruda wyprostował się. Mimo, że siedział za biurkiem wydawał się potężny. Złożył ręce na biurku. – Cofnięcie przepustki na 11 listopada. Dodatkowo tydzień prac sanitarnych w całej bazie. Bez pomocy służby porządkowej.

Nikt z nas nie miał odwagi się odezwać, a co dopiero mówić o protestowaniu. Nie byliśmy głupi. To mogło pogorszyć naszą sytuację.

– A jeśli jeszcze raz złamiecie regulamin… – Uniósł wzrok. Był zimny jak stalowa lufa karabinu. – Trafiacie na specjalne szkolenie z karnej musztry. Tylko dla wybitnie uzdolnionych.

Borsuk uśmiechał się, a wręcz szczerzył. Na szczęście Gruda go wyprosił.

– Spryt to broń – powiedział jeszcze Stalowy Gruda. – Niewłaściwie użyta, obraca się przeciwko własnej drużynie. – Wstał zza biurka. Poprawił rękawy munduru z mechaniczną dokładnością. – Wszyscy odmaszerować.

Zasalutowaliśmy i wyszliśmy z gabinetu. Nasze buty stukały o drewnianą podłogę jak ponury werbel. Korytarz koszarowy zdawał się wydłużać z każdym krokiem. Szliśmy w szeregu, jak po przegranej bitwie. Cisza ciążyła im nam ramionach bardziej niż plecaki. Czułem się parszywie. Trochę wobec chłopaków, bo to przeze mnie i Michała mieliśmy problemy, ale też za Jagódkę. Dostał przez nas upomnienie. Zawiedliśmy go, a jako jeden z nielicznych był dla nas w porządku, nawet jeśli surowy.

– Komando Jagodowe – mruknął pod nosem Suchy. – Elita mycia kibli. Marzenie każdej matki.

Nikt się nie roześmiał, ale napięcie pękło. Zdawało mi się nawet, że ramiona Jagodzińskiego nie były tak napięte jak chwilę wcześniej. Nawet jeśli dalej szedł sztywno, a jego mina była trudna do odczytania.

Wreszcie, kiedy skręciliśmy za róg, Jagodziński zatrzymał się. Odwrócił do nas. Myślałem, że on chce nas jeszcze opierdolić, ale nie.

Patrzył na nas spokojnie, bez gniewu. W jego oczach była ciężka, twarda akceptacja.

– Woleliście oberwać razem – powiedział cicho – niż wydać jednego z was.

Chwila ciszy. Nie śmieliśmy się odezwać.

– To dobrze – dodał. – Ale pamiętajcie: lojalność bez rozumu to jak karabin bez zamka. Groźny tylko na pokaz. Idźcie. Macie godzinę na doprowadzenie siebie i rejonu do porządku.

Odwrócił się na pięcie i ruszył w stronę biura kompanii. Stałem tak jeszcze przez chwilę zanim Mucha mnie nie zawołał. Tamtego dnia szorowaliśmy łazienki w ciszy. Ogólnie w czasie trwania tej kary staraliśmy sie być wzorowymi żołnierzami. Bez żartów, czy śmieszków. Zależało nam na odbudowaniu zaufania Jagody do nas. Powoli krok po korku się nam to udało. Dzięki temu zarobiliśmy na dwutygodniowe przepustki na święta Bożego Narodzenia.

Bogdan oparł się ciężko o krawędź łóżka. Jego wzrok utkwił, gdzieś w przestrzeni. Nie zauważył nawet kiedy do pokoju wszedł Andrzej. Elżbieta pakowała razem z Kostkiem ubrania do walizki. Dłuższą chwilę temu chłopiec odsunął się od dziadka i zajął pakowaniem. Mimo to dalej uważnie go słuchał.

Przez dłuższą chwilę nikt się nie odzywał. Słyszeć jedynie było roznoszące się po dziecięcym pokoju szepty Kosta i jego mamy. Ciche, spokojne. Chłopiec nie był już tak zdenerwowany jak na początku. Słuchanie opowieści dziadka pomogło mu. Jak jego dziadek dał radę wyjechać sam do wojska, i mimo wszystko dobrze się tam bawił, to dlaczego jego przeprowadzka nie miałąby być dobra? Uważnie słuchał jak mama tłumaczyła, jak ma składać ubrania, aby wszystko co potrzebne zmieściło się w walizce.

Andrzej uśmiechnął się.

– Historia o przemycie czekolady – powiedział, przerywając ciszę. – Zawsze była moją ulubioną.

Bogdan mruknął coś pod nosem, a potem parsknął krótkim śmiechem.

– Takich numerów to mieliśmy więcej – rzucił z lekkim rozbawieniem. – Ale tej Borsuk chyba do dziś nie zapomniał.

Uśmiech zgasł mu jednak szybko. Wzrok Bogdana zamglił się na moment. Przypomniał sobie tamten chłód o świcie, ciężkie buty w błocie, deszcz dudniący o drewniane wieko, głos Grudy niosący się nad placem. Przemówienie o męstwie sierżanta Borsuka. Księżniczkę wrzucającego tabliczkę czekolady do dołu. Drugą podzielili między sobą. W ciszy, mimo słodyczy była ona niezwykle gorzka.

Westchnął głęboko i przesunął dłonią po zmęczonej twarzy, jakby chciał odgonić duchy tamtych dni.

– Człowiek myślał, że to będzie trwało wiecznie – powiedział cicho. – A potem starczyło kilka lat i wszystko się zmieniało nie do poznania.

Andrzej obserwował go uważnie, ale nie przerywał. Nie trzeba było nic mówić. Wiedział, że kolejne opowieści jego ojca nie będą już tak barwne. Po chwili Bogdan potrząsnął głową, jakby budził się z zamyślenia.

Spojrzał na Kostka, który właśnie zaczął pomagać matce w składaniu ubrań.

– Poradzi sobie – mruknął. – Ma to w genach.

Andrzej uśmiechnął się i podszedł bliżej. Siadł obok ojca na podłodze, lekko dotykając jego ramienia.

– Dzięki, tato – powiedział szczerze.

Bogdan machnął ręką z tym swoim starym gestem, jakby odganiał muchę.

– Nie zrobiłem nic wielkiego – burknął. – Opowiadałem tylko głupoty.

Ale w kąciku jego ust drgnął ledwo dostrzegalny uśmiech.

– Dzwonił już Marcin? – zapytał po chwili, spoglądając na Andrzeja.

– Tak – odpowiedział Andrzej. – Przyjedzie jutro rano. Z dziewczynkami, al bez Izy. Podobno wezwali ją jakiś tydzień temu i ma zostać na statku, aż do dnia przeprowadzki.

Bogdan przytaknął powoli. Cieszył się tym, choć wiedział, że czas ucieka szybciej, niżby chciał.

Patrzył jeszcze przez chwilę na Kostka, jakby chciał zapamiętać ten obrazek — chłopca składającego ubrania w równą kostkę, pomagającego mamie.
Wszystko, co najważniejsze, było właśnie tutaj.

I to było wystarczające.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Copyright © 2025 Cień Pisarza. All Rights Reserved. | Catch Vogue by Catch Themes